piątek, 12 maja 2017

Od Silyena do Thirry

Już odkąd udało mu się znieść jedną nogę z łoża we własnej komnacie, słyszał tylko jak ważny może być dzisiejszy dzień, bowiem jego młodszy brat po kilku dniach nieobecności w pałacu, z powodu wyjazdu do świątyni, właśnie wracał. Pomimo tego, że był z niego niewielki brzdąc, niczego niewymagający i uśmiechający się do wszystkiego co istnieje, niezależnie od tego czy żyje, czy jest tylko przedmiotem – zamek musiał być lśniący i przyszykowany na konwój powrotny. Młodszy blondwłosy brat dla zmiennokształtnego księcia był tak naprawdę wszystkim, jedyną pamiątką po matce i ojcu. Tak bardzo przypominał ich oboje. Co prawda młodzieniec nie pamiętał żadnego z nich, jednak bardzo dobrze radził sobie pod wychowaniem dziadków, którzy pełnili rolę królewską. Dlatego też Silyen nie przepadał za wyjazdami Yedhela. Przyprawiały go o ogrom stresu związany z samą podróżą, w końcu nigdy nie wiadomo czy konwój nie zostanie zaatakowany. Gdyby w takim momencie księcia nie było przy bracie, nie wybaczyłby sobie tego prawdopodobnie nigdy. Obdarzał go zbyt wielką miłością. Poranna toaletka oraz samo ubieranie nie trwało tego dnia długo, w końcu Silyenowi zależało na czasie. Miał zamiar jak zawsze wyjść na powitanie Yedhelowi, nigdy nie robił to w ludzkiej postaci. Pomimo tego, że potrafił się przekradać pomiędzy mieszczanami i nieco bardziej zorientowanymi ludźmi, którymi byli chociażby żebracy, co to wiedzieli zawsze wszystko i o wszystkim, to nie mógł sobie na to pozwolić w takie dni jak ten. Swoją drogą biedni i bezdomni często nadawali się na idealnych informatorów. Za niewielką opłatą można było się od nich wiele dowiedzieć. Pałali się zdobywaniem informacji, w końcu to ich jedyny zarobek. Nawet do domu przyjemności nikt nie przyjąłby brudnej wieśniaczki bez przyjemnej twarzy i niezmarszczonego ciała. W końcu nawet zwyczajna tania dama musiała mieć swoje walory, którymi mogła zachęcać zagubionych i strudzonych mężczyzn. Młody mężczyzna nie życzył sobie by jakakolwiek służka plotła mu w jakikolwiek sposób, jedynie istotne było dla niego ich rozczesanie. Również śniadanie przebiegło pospiesznie, pomimo tego, iż król wraz z królową nie podzielali entuzjastycznych wyjść wnuka, udawało mu się to niemalże raz za razem, kiedy miewał taki o kaprys. Zmiennokształtny książę opuszczając bramy zamku pożegnał strażników krótkim gestem ręki, a kolejno zmieniwszy się w sarnę pognał przed siebie wielorakimi uliczkami, tak by stać się w miarę niedostrzegalnym. Kiedy jego wytrzymałość musiała się odbudować, kiwał głową do znających go już z drobnych datków w postaci jedzenia bądź niewielkich sakiewek pieniędzy, żebraków. Jego wieczne klejnoty na zwierzęcej głowie mimo wszystko pozwalały każdemu odróżnić go od przeciętnego stworzenia żyjącego na ogół w lesie. W końcu to dość nadzwyczajny widok. Terhal nie towarzyszył mu w tej wędrówce. Tego dnia Silyenowi nie udało się jeszcze spotkać swego pupila. Był on wierny swoim ścieżkom, ciężko było go dostrzec w momencie, kiedy książę nie był w potrzebie bądź nie oczekiwał jego pomocy w żadnej sprawie. Mimo wszystko zawsze był w pobliżu, obserwował, pomimo tego, że nikt nie mógł obserwować jego. Ta, jakże dziwna zależność, zawsze powiewała tajemnicą i spoczywała w umysłach ludzi, którzy zafascynowani oddaniem niezwykłej istoty w lisiej skórze głosili wszem i wobec i idealnej więzi, choć dla nikogo niezrozumiałej. Terhal zawsze sprawiał wrażenie groźnego i poważnego stworzenia, kiedy to pojawiał się oznaczało to, że książę go potrzebuje, niezależnie od tego w jakiej sprawie. Idąc ramię w ramię tworzyli wspaniałą aurę, jaką przystało na króla z rasy zmiennokształtnych, z rodu Talishaarów i jego towarzysza. Ludzie milkli kiedy udało im się dostrzec ich w pełnej odsłonie na ulicach głównych Falamor. Konwój wracał z Thin, a dokładniej ze świątyni Orlaith, bo to tam udał się Yedhel. Silyen zapuścił się daleko w las, tam, gdzie przeważnie oczekiwał konwoju. Miał jednak więcej czasu, bowiem ten wciąż nie nadciągał. Póki co nie oblewał się jeszcze zbyt wielkim zmartwieniem, dzięki czemu, w ucieczce od miejskiego żywota, mógł zrelaksować się na łonie natury. Nie wiedział co prawda,  w której formie bardziej naraża swoje życie. Na powitanie wybrał się bez jakiegokolwiek oręża, dlatego też postanowił zostać w zwierzęcej skórze, która przynajmniej była znacznie szybsza i zwinniejsza niż ludzka. Wiosna, kwiaty, które budziły się wznosząc swe pąki ku słońcu, ku niebu. Świergot nadrzewnych ptaków, słowików, które kląskały siedząc na odżywionych już gałęziach. Wiły gniazda, domy, do których wpuszczą swoje nienarodzone dzieci, by i te, przyszłej wiosny i lata mogły dokonać tego samego. Krąg życia, który spowity normalnością, zwyczajną rutyną nigdy się nie otworzy. Po cóż by jednak miał? Idealny tor losu, który będzie trwał wiecznie. Życie skończy się tylko dla tych, którzy nie wykorzystają go, jednak cząstka każdego istnienia zapisze się w historii głośniej lub ciszej. Nieistotne jak, istotne w jaki sposób to zrobi. Skryty za krzewami nastawił jednak swe długie sarnie uszy, skierował w stronę czegoś co w niego celowało. Istota rozumna, dwunożna, ludzka, choć niekoniecznie na tyle, na ile mogłoby się komukolwiek wydawać. Elfka, z naciskiem na płeć osobnika. Drobne kopyta ani drgnęły, jednak kosztowny diadem wychylił się zza krzaków, choć niespecjalnie. Silyen nie przepadał za takimi wyróżnieniami, jednak to jedyny sposób na wyjścia, który upoważniał go do mniejszego denerwowania dziadków. Sarnie ciało drgnęło nie wtedy, kiedy uszy dosłyszały napinającą się cięciwę łuku, a wtedy kiedy oczom udało się zaobserwować końskie kopyta i koła karocy. To jego oczekiwany braciszek siedział teraz przy ustrojonych ścianach wewnątrz pojazdu. Konwój poruszał się wolno, konie stępowały, strażnicy milczeli czujnie wypatrując potencjalnych wodzów. Jedynie woźnica nucił nieznaną nikomu balladę o „Pięknej Adrielle”. Wydawało się, że sam nie całkiem zna wszystkie słowa, jednak w niczym nie przeszkadzały mu teatralne charknięcia, którymi je z entuzjazmem zastępował. Tylko to wyróżniało konwój od ostatniej podróży martwych. Wtem jednak cięciwa zluzowała się, a nieznajoma postać ruszyła naprzeciw całej gromadzie. Woźnica zatrzymał powóz, ale i Silyen zaskoczony nie został w miejscu, a przebierając wolno kopytami wyszedł zza krzewów i stanął tuż obok pierwszego z dwóch rzędów kół karocy. Bacznie przyglądał się postaci, jednak nie podchodził bliżej, ani nie ujawniał swojej ludzkiej postaci, jeszcze nie teraz. Pierwiej chciał dowiedzieć się, czego oczekuje, bądź co usiłuje zrobić elfka. Kobieta o blond włosach z łukiem u boku, niewyróżniająca się niemal niczym. Zaniepokojony Yedhel wychylił głowę  przez okno pojazdu, jednak dostrzegając sarnę u boku koła, zorientował się, że coś jest nie tak. Zwykle jego brat poruszał się w takt ruchu końskich kopyt jednak po zalesionej stronie, tak, że co prawda można było go obserwować, jednak niemal nikt nie mógł dostrzec klejnotów na głowie istoty. Blondwłosy chłopiec schował się i przesiadł do niani, która była wraz z nim w drodze, ubóstwiał ją, była dla niego przyjaciółką, nie zastępowała i nawet nie próbowała zastąpić mu matki. Strażnicy z pierwszego rzędu od razu podeszli do młodo wyglądającej elfki dając znać pozostałym o staniu w gotowości.
- Kimżeś jest i czemuż to stajesz naprzeciw królewskiemu konwojowi bez żadnych skrupułów? – odezwał się jeden ze strażników w momencie, gdy drugi dobywał miecza.
To jedynie ostrożne postępki, które miały zapobiec jakiemukolwiek niekorzystnemu zwrotowi akcji. Książę tupał niewielkim kopytkiem w ubitą ziemistą dróżkę leśną, niepokoił się. Żądał odpowiedzi, a przy okazji rozglądał się wykorzystując wyczulone zmysły obserwując, czy nic niepokojącego nie dzieje się w okolicy, czy kobieta nie ma ze sobą całej kompanii. Musiał być ostrożny, nie miał innego wyboru, nawet w pozornie niegroźnej sytuacji. Uspokoił się nieco dopiero wtedy, kiedy jego oczom ukazał się Terhal siadający za jednym z bardziej potężnych drzew.
- Odpowiadaj więc. – dodał pospiesznie ten sam ze strażników.

[Thirro?]