niedziela, 22 października 2017

od Aenaina do Bezimiennego

Sądząc po reakcji obcego, pytania trafiły w samo sedno. Aenain siedział nieruchomo, obserwując z uwagą, jak na twarzy chłopaka grają targające nim emocje; chwilowy spokój pękł niczym mydlana bańka, a z ponownie zezwierzęconego spojrzenia biły niepokój i desperacja.
Krokodyl poruszył się, gdy padły ostatnie słowa, i mimowolnie przyjął dogodniejszą do odparcia ewentualnego ataku pozycję. Poczuł, jak po jego kończynach powoli rozchodzi się mrowienie towarzyszące zmianie postaci; nie chcąc być tym, który jako pierwszy podejmie inicjatywę i rozpocznie ewentualne starcie, w ostatniej chwili wstrzymał proces, który jego organizm rozpoczął właściwie mimo jego woli.
Obcy wydawał się również prowadzić wewnętrzna walkę, zaciekle broniąc jakiejś racji przed samym sobą, a Talindyjczyk obserwując go zaczynał nabierać przekonania, że spór toczy się o coś niebezpiecznie z nim powiązanego. Na przykład o jego życie.
Właściwie w pewnym stopniu żałował, że zadał nurtujące go pytania w tak brutalny sposób. Nie chciał płoszyć chłopaka, ani tym bardziej zmuszać go do ostateczności. Zdecydowanie nie zamierzał też sugerować, że powinien odejść jak najszybciej.
- I tak już je mam - odpowiedział na zapewnienia swego gościa, wzruszając ramionami z cieniem uśmiechu na ustach. Spojrzał na niego. - I są całkiem podobne do twoich, więc nie robi mi to różnicy. 
Umilkł. Po chwili jednak coś pchnęło go do dalszych zwierzeń. Chciał, by jego historię znał jeszcze ktoś prócz starego, steranego życiem na ulicy psa.
- Moi panowie również mnie szukają - powiedział. Zaraz jednak się poprawił, a w jego głosie zabrzmiała nostalgia. - A właściwie rodzina mej pani. Nie jestem pewien, czy zależy im na mnie równie mocno, co twoim na tobie, jednak jak dotąd jeszcze mnie tu nie znaleźli. To miejsce to dobra kryjówka...
Ponownie przerwał, gdy gdzieś nieopodal cichy szmer rzeki rozdarł nagły plusk wody, co najmniej jakby wskoczyła do niej wydra lub bóbr.
Albo coś akurat w niej brodzącego straciło nagle równowagę.
Aenain rzucił obcemu znaczące spojrzenie i skierował wzrok w stronę, z której dobiegł ich dźwięk. Nasłuchiwali przez chwilę, ale nie dobiegło do ich uszu nic prócz zwykłych nocnych odgłosów lasu, rechotania mieszkających nad rzeką żab i koncertu świerszczy.
Krokodyl zaklął, gdy tuż nad uchem zabzykał mu komar.
- Właściwie to zabawne. Ukradliśmy chyba samych siebie, nie sądzisz? - stwierdził beztrosko, dogaszając ognisko. - Może sprawdzilibyśmy, czy nie mamy jakichś nieproszonych gości? - zaproponował szeptem, po czym dodał już normalnie: - Powinienem wymyślić sobie, jak chcę się do ciebie mówić?

<Ja też żyję! xD>

czwartek, 19 października 2017

od Corrima

Świetlik wyciągnęła nos w stronę otwartego okna, węsząc zawzięcie w powietrzu, gdy tylko poczuła zapach ryb, rano jeszcze świeżych, przynoszony przez wpadającą do pomieszczenia słoną morską bryzę. Corrim poklepał ją po potężnym łbie w czymś na kształ roztargnienia, bez większego zainteresowania wyglądając przez to samo okno, wychodzące na nabrzeże; kilka samotnych kutrów kołysało się na ciemnej tafli morza, jakby poganiane przez niecierpliwe pokrzykiwania mew czekających już na wieczorny posiłek.
– Jesteś bardzo ciekawą osobą, wiesz? – odezwał się po chwili, nie spuszczając znudzonego wzroku ze smukłych, białych ptasich kształtów szybujących w powietrzu bez najmniejszego wysiłku. Suka ułożyła mu się u stóp, niezainteresowana już zapachem, który najwyraźniej wcale nie oznaczał przekąski. – Wciąż nie jestem pewien, czy aż tak bardzo ci życie niemiłe, czy po prostu jesteś na tyle głupi, żeby narażać się bez większego powodu. Krowa. Naprawdę?
Właściwie wcale nie chciał się tego dnia ruszać ze świątyni. Zresztą jak przez zdecydowaną większość dni, o ile akurat nie miał czegoś wybitnie ważnego do załatwienia na mieście; a trzeba przyznać, że gdy jest się miejscowym kaznodzieją i odpowiada się głównie za dobre kontakty miejscowej ludności z istotą wyższą, raczej nie zdarza się, by trzeba było biegać rano do piekarza. Fakt jednak pozostaje faktem, że i kapłanom przydarzają się przypadki nagłe i niespodziewane, takie zrządzenia losu, których nie sposób przewidzieć, a które natychmiast wypędzają człowieka spod bezpiecznej, znajomej strzechy i pchają na drugi koniec miasta, przy okazji irytując niezmiernie faktem, że zwyczajnie nie sposób przewidzieć, kiedy i w jakiej formie postanowią pojawić się na twoim progu i zastukać radośnie do drzwi.
Plotka o wielkim gadzie, którego ponoć jeden z rolników widział z krowią nogą w paszczy, z całą pewnością mogła się do takich przypadków zaliczać. Szczególnie gdy wśród ludzi od poprzedniego wieczora krążyły raczej dość alarmujące wieści o cielęcia z jednego z nadmorskich pastwisk... i w połączeniu z faktem, że niektórzy kapłani znali pewne wielkie gady osobiście.
Krokodyl ułożony jak gdyby nigdy nic pod przeciwną ścianą jedynie wydał z siebie bulgoczący dźwięk zdający się dobiegać gdzieś z głębi gardła, ale nie zrobił nic więcej, zupełnie jakby karcący ton kapłana, tak podobny do tego, którym matki zwracają się do niesfornych dzieci, zupełnie do niego nie docierał. Świetlik leniwie zastrzygła w jego kierunku lewym uchem, ale pozostała w podobnym bezruchu. Corrimowi z kolei nie udało się powstrzymać głębokiego westchnienia. Miał coraz większe wrażenie, że jego słowa trafiają w próżnię, a jakaś jego część, mała, maluteńka, powoli zaczynała żałować, że w ogóle pozwolił głupim plotkom o jeszcze głupszym gadzie wyciągnąć się aż na samo nabrzeże.
– Będziesz miał przez to problemy – stwierdził jeszcze ze zrezygnowaniem, wcale nie spodziewając się, by miało to w jakikolwiek sposób cokolwiek zmienić. Ba, nie zdziwiłby się nawet, gdyby Aenain w ogóle całkowicie ignorował jego obecność i za chwilę zapadł w drzemkę. – Nawet jeśli nikt nie połączy faktów i rybacy nie załomoczą do twoich drzwi uzbrojeni w pochodnie i widły, to i tak będą znacznie uważniejsi. Ciężko jest przegapić ogromnego gada jeśli żyje się ze świadomością, że twoje cielę może skończyć w jego paszczy jako następne.


<mówiłem że lanie wody? mówiłem>

sobota, 14 października 2017

Od Kiler CD Sarai

-Tak, dziesięć... trzynaście całkiem ruchliwych celów przed nami. -Zakomunikowała po chwili dokładnego lustrowania przestrzeni przed nimi. Uśmiechnęła się jak sam szatan i kładąc dłoń na czakramie, do którego była przyczepiona stalowa żyłka. Zaczęła się śmiać i parskać jak narwane zwierze, które właśnie otrzymało propozycje zabawy po długim okresie samotności.
-Może być interesująco. -Stwierdziła, ruszając przed swoim dzikim towarzyszem.
Czy wiedziała o błędnych ognikach ? oczywiście, przecież od dłuższego czasu rezydowała w okolicy. Mimo iż rodzina poszukiwała jej listami gończymi, a dziewczyna starała się ukrywać przed nimi. Skorzystała całkiem niedawno z przywilejów posiadania pieczęci herbowej i ufundowała całkiem dobrze prosperującą karczmę, w której to właśnie spotkała swojego aktualnego towarzysza.
Nie przejmowała się jednak specjalnie zagrożeniem jakie czyhało na nich w oddali z przynajmniej kilku powodów.
Pierwszym była ilość, błędne ogniki pojawiały się pojedynczo w grupie liczącej kilka sztuk. Po drugie, Sigurd. Nie prychał, nie warczał ani nie jeżył sierści ani też nie zapalił się w żadnej części płomieniem gehenny. - Sigurd jako zwierze obdarzone umagicznieniem, potrafił dostrzec i wyczuć magie czym nie jednokrotnie ocalił życie swojej pani.
Kiler słynęła w szerokim świecie jako poszukiwacz guza, z niedokręconą do końca klepką. I pewnie dla tego by zachować tak szczodry tytuł, ruszyła pełna brawury na nie do końca znanego wroga.
Sigud zarył gwałtownie przednimi łapami w piachu jeżąc się, spojrzała za siebie  i ze zgrozą spostrzegła jak ogon jej wierzchowca zaczyna mienić się błękitem.
Pogłaskała go po gęstym futrze na karku.
-Spokojnie. -Szepnęła. -Wyjdźcie, a nie skończycie jako śniadanie !
Miała racje nie były to ogniki, była to grupka zdziczałych, pozbawionych pana humunculusów.
-Widać jakaś szkoła magiczna, się zanadto nudziła. -Stwierdziła kiedy znienacka rzucono na nią liny by spętać jeźdźca. Kiedy tylko ścisnęli jej ciało w pętach, dała znać ściśnięciem łydek, by tygrys skoczył w przód. Z drzew pospadał tuzin mężczyzn o tej samej twarzy.

<Sarai ? co Ty zrobisz ? daruj, że tak krótko ale nie miałam lepszego pomysłu ;-;
Powodzenia >

piątek, 13 października 2017

Noc płomienia #1 Kiler Van De Inversgern

Rudowłosa poczuwała się w obowiązku brania udziału w corocznym święcie. Tym bardziej, że była wiernym wyznawcą Boga Wojny.
Dzięki zasadą i ścieżce jaką wyznaczał Fearchar, mogła mieć zajęcie, które dawało jej tyle radości.
-I pomyśleć, że to wszystko przez brak skonkretyzowanego zawodu. -Westchnęła ciężko ocierając pot z czoła, z gorączką w oczach patrzała na brzeg gdzie paliły się już pierwsze ognie.
Życie najemnego, wędrownego czy czort wie jeszcze jakiego najemnika albo poszukiwacza guza, którym była rudowłosa, było dogodne i opłacalne puki wybuchały wojny.
Nic więc dziwnego, że z czasem biła czołem przed ołtarzami Fearcha i składała mu ofiary.
-Do jasnej anielki ! Może, z łaski swojej mi pomożecie !? -Zapytała, a raczej wykrzyczała na załogę, małego okrętu handlowego, na którym znajdowała się jako ochrona przed piratami.
Transakcja jaką miał kupiec do zrobienia w dalekim porcie, przedłużyła się i teraz z tego powodu, Kiler spóźniła się na rozpoczęcie uroczystości z okazji święta swojego patrona.
Czuła się temu winna po części, cóż jakby nie patrzeć to gdyby nie chęć obżerania się słodyczami, które oferowały zamorskie cukiernie, pewnie udałoby się wyjść z portu o pół dnia szybciej.
Załoga przez całą drogę widziała rudowłosą, jako leniwego, zbyt rozgadanego pasożyta. Teraz jednak jak z czasem zbliżali się do miasta, ten sam rudowłosy szkodnik okrętowy pracował z werwą i determinacją dwóch krzepkich marynarzy, których goni sam kraken.
Kiedy zbliżyli się do kei, skoczyła na mostek i uścisnęła dłoń kupca po czym potrząsnęła nią energicznie, tak samo postąpiła z kapitanem okrętu.
-Było mi bardzo miło, o swoje honorarium upomnę się kiedy indziej. Jeżeli będę znów panom potrzebna.. Jestem zmuszona oznajmić iż przez następnych kilka dni, będę poza wszelkim zasięgiem. Do widzenia ! -Rzuciła szybko, za jej prędkim językiem ledwie udało się nadążyć dwóm oniemiałym mężczyzną.
-Wiedział pan, że można tak szybko mówić ? -Zapytał po szyper, patrząc w zdumieniu jak rudowłosa wyskakuje na brzeg i ruszając pędem gwiżdże donośnie, aby przywołać swojego wierzchowca.
-Nie. I miejmy nadzieje, że następnym razem inni najemnicy nie będą już tak zajęci... -Kupiec złożył dłonie, a oczy wzniósł ku niebu.
~*~
-Udało się... cudem ale się udało. -Wysapała Kiler opierając się jedną dłonią o grzbiet swojego tygrysa.
Ledwie udało jej się zdążyć na końcówkę samego początku świętowania. Zdążyła odpalić stos, a po krótkiej modlitwie o łaskawe wlanie odwagi oraz męstwa w jej niewieścią pierś do Fearchara, postukała się w pierś dziękczynnie za obecną przychylność boga wobec niej i jej uczynków.
Wyprostowała się, nim wzięła do ręki rozgrzany patyk,  z ogniska musiała coś zrobić ze swoją zadyszką.
Sięgnęła więc do swojego boku i odkręcając manierkę z lubością ją przechyliła i osuszyła do dna. Aby dodać nieco szczęścia swoim następnym wyczynom strąciła kilka pozostałych kropel z szyjki manierki, które padły na ogień sprawiając, że ten buchnął.
Spojrzała zdziwiona na manierkę i pomlaskała chwilę, jej twarz przybrała filozoficzny wyraz kontemplacji.
-Od kiedy woda ma 60 % ? -Zapytała w zadumie samą siebie i wzruszając ramionami wyciągnęła patyk z ogniska. Cóż, nie ważne co piła, grunt że ugasiła pragnienie.
Jednak "woda" jaką się uraczyła, dała znać o swojej mocy dopiero przy drugiej prostej kiedy odpaliła udanie trzy pochodnie. Udała się jej ta sztuka, pomimo wyścigu o to kto dopadnie pierwszy niezapalonej pochodni.
Kłopoty zaczęły się później, dym z kija kuł ją w oczy, które nie dość że zaczęły łzawić i szczypać to jeszcze szwankowały dodatkowo rozmywając obraz jaki miała przed sobą.
Na domiar złego płonący badyl, niebezpiecznie zmniejszał swoją wielkość zbliżając się do dłoni dziewczyny. Spadający raz po raz, żar z wierzchołka kija na dłoń niewiasty trzeźwił ją coraz lepiej. Pomimo tego, wciąż jej bieg przypominał raczej slalom pod górę, z której ktoś złośliwy z rzucał beczki pod jej nogi, a te musiała omijać.
W tym demonicznym pędzie, zawadziła niechcący o czyjeś ramię.
-Ajaja! -Wydarła się w niebogłosy jak kot, którego właściciel kastruje bez znieczulenia. Podskoczyła żywo i upadając w ostatniej chwili złapała upadającą, płonącą gałąź.

Od Raven'a Cd. Kiara

Znalezienie odpowiedniego spreparowanie specyfiku wymagało nietuzinkowych roślin. Odetchnąłem głośno czytając jeszcze raz list i spisując na podręczną kartkę składniki.
-Kwiat Celisterii Płomiennej... -Mruknąłem pod nosem. Podszedłem do mapy lasu, jaka zdobiła całą jedną ścianę mojego gabinetu. Były na niej zaznaczone punkty z każdym składnikiem jaki kiedykolwiek znalazłem w okolicy. Zlustrowałem kilkukrotnie mapę, aż wreszcie mój wzrok padł na niemal skraj lasu na południu.
Przeciągnąłem się mocno, na tyle by wszystkie kostki przywitały się głośno na wzajem ze sobą.
-Czeka mnie daleka droga. -Z tym westchnieniem na ustach, zacząłem się pakować. -Najpierw skraj na południu, bo stosunkowo był najbliżej wioski. Następnym składnikiem na liście był Kwiat Rinietki Pospolitej - oznaczało to że musiałem zapuścić się do w okolice wodospadu niemalże środkowej góry wyrastającej dalej nieco na północy. - Nie uśmiechała mi się podróż w rejony wodospadu.
O ile droga na południowy skraj lasu była mało trudząca,  tak na północnym trakcie mogłem natknąć się niemal na wszystko dla tego też, nim wyruszyłem z wioski uzbroiłem się i przybrałem jak należy.
Dawno nie zakładałem swojego uniformu doktora śmierci...
Kiedy zapiąłem maskę z kruczym dziobem, moje ciało przeszył przyjemny dreszcz. Wracały dawno porzucone wspomnienia. 
Wziąłem w okutą grubą, skórzaną rękawicą dłoń swoją kusarigame i chwytając za trzon sierpa, osunąłem nieco dłoń tak by sprawnie zamachnąć nim ze świstem w powietrzu. Gdyby ktoś mi towarzyszył, mógłby pod grubymi goglami dostrzec szaleńczy błysk, który roztańczył się w moich - na co dzień  - matowych oczach.
Przypiąłem z tyłu za plecy, do lewego boku zaś doczepiłem na skórzanych paskach opasłą księgę.
Stałem już w progu gotowy do drogi, gdy nagle, patrząc w lustro przypomniałem sobie o najważniejszej rzeczy. Wróciłem się do swojej pracowni i odsłoniłem dużą, ptasią klatkę.
Siedzący w niej kruk spojrzał na mnie bystrze; przechylił swój łepek i rozchylił dziób jakby chciał coś powiedzieć.
-Jesteś mi potrzebny... stary przyjacielu. -Powiedziałem wreszcie po czym otworzyłem klatkę. -Pewnie wynudziłeś się bez padliny. -Odwróciłem się do niego plecami i wskazałem swoje ramię. -Choć, trochę się rozerwiemy.
Cóż, odwracanie się plecami do wysłannika śmierci, nie jest zapewne zbyt dobrym posunięciem. A człowieka obdarzonego mniejszą rozwagą i odwagą, zapewne spotkałby mniej ciekawy los od Mojego.
Majestatyczny ptak o skrzydłach mrocznych od najciemniejszej nocy i wyjątkowo błyszczących błękitnych oczach zasiadł na moim ramieniu. Kraknął donośnie prostując swoje skrzydła, kręcąc przy tym kilkukrotnie łebkiem okutym w specyficzny srebrny pancerzyk, który chronił również jego górną część dziobu.
Założyłem głęboki kaptur na głowę i wyszedłem w las. Strój, towarzysz i ponura atmosfera, wywołały mimowolny uśmiech na moich ustach. Był to uśmiech dziki i szaleńczy, jednak nikt dzięki masce go nie ujrzał...

<Kiara ? Przepraszam, że tak długo. Werwę do pisania gdzieś zapodziałam na tak długi okres ;-; Ale mam nadzieje, że ten skromny odpisik przypadnie Ci do gustu i wynagrodzi długi czas oczekiwania>

Od Sarai'a do Kiler



Dziewczyna nie wybrała , by jechać drogą, lecz wzdłuż niej - polem, wrzosowiskami czy łąką. Zależnie co się właśnie rozciągało. Sarai prychnął. Ale w końcu, co on tam wiedział, na jakim podłożu szybciej męczą się tygrysy w biegu. Zresztą, co go powinno obchodzić, że jakiś wieśniak będzie psioczył, że ktoś mu pole zadeptał. Nie dzikiego sprawa.
Zamyślony, a nie skupiony na drodze, nawet nie zauważył, że coś jest nie w porządku dopóki nie usłyszał za sobą nagłego uderzenia o ziemię, szmeru piachu i żwiru. Czyli, ktoś wskoczył na drogę. Sądzac po warkocie, jaki się rozlegał, to nadal tylko pupilek płomiennowłosej dziewczyny.  Sarai zmarszczył się, już zirytowany samym spóźnieniem, a co dopiero wybrykami. Dlaczego, nie rozumiał, dziewczyna jak normalny człowiek nie mogła by mieć konia? Nie uprzykrzała by przynajmniej innym życia. Nie denerwowała niepotrzebnie innych zwierząt. Nie była najbardziej charakterystyczną istotą w promieniu paru kilometrów. Dziki prychnął, gdy uświadomił sobie, że dziewczę po prostu odbiera mu ten tytuł.
Dał Tsintahowi sygnał spięciem krzyża. Ten posłusznie, jak zawsze, zatrzymał się, siadając na tylnich nogach i orając kopytami ziemię. Ten ślizg wzbił tumany kurzu w powietrze.  Dziki zmarszczył brwi, słysząc słowa dziewczyny. Nie zauważył niczego wcześniej, więc rozejrzał się niespokojnie.  Starał się dopatrzyć czegokolwiek, lecz nie był w stanie nic dostrzec. Przez tę mgłę też nie był nawet w stanie określić, co widziała dziewczyna.
-To mogło być nawet stado saren -Wyjaśnił monotonnym tonem, udając znużenie. - Przecież dopiero świta, ludzie i inne istoty rzadko się pojawiają o tej godzinie.  - Dodał, jako najbardziej oczywisty fakt na świecie. Dał łydki koniowi, ten ruszył stępem.
- Ale faktycznie może tam coś być. Lepiej się módl, jeśli masz jakiś bogów, żeby to nie były błędne ogniki - z tymi słowami poprawił sztylet przyczepiony do pasa, żeby w razie ataku mógł go szybciej chwycić. - W takim przypadku bylibyśmy zgubieni. Dosłownie.
Błędne ogniki były rzadkimi stworzeniami, pojawiającymi się w bardzo gęstej mgle. Sarai nasłuchał się z opowieści karczemnych, jak to ogniki myliły drogę podróżnym, udając światła karczmy, po czym wprowadzały na bagna i tam atakowały. Sarai westchnął. Niestety, w tej okolicy faktycznie były bagna. Lecz, jeżeli się nie mylił, mgła powinna wstać gdy tylko słońce mocniej dogrzeje. Czyli już nie tak długo.  Puścił wodze wierzchowca na chwilę i postrzelał palcami u rąk, rozgrzewając je. Wtedy też poczuł, jak wierzchowiec spiął się, jakby coś zauważył.
- Widzisz coś? Cokolwiek? - Odwrócił się do dziewczyny. Była młodsza, raczej miała lepszy wzrok od niego. Zatrzymał też konia, żeby się z nim zrównała. Głupio byłoby wpakować się w coś, tylko dlatego, że nie był wystarczająco uważny. 

<Kiler? Może młode oczy zdołają dostrzec coś w tej mgle?>

Od Ahmanet cd Sarai

- Musisz uważać, jak używasz swoich płomieni. Ogień ją niszczy, musi się zanurzyć, aby móc odzyskać siły. - powiedziała jedna z syren.
Czułam chłód ogarniający moje ciało, słyszałam rozmowę taka odległa. Nie mogłam się odezwać, moje słowa ugrzęzły mi w gardle. Wzrok płatał mi figle. Widziałam syreny, szły z dzikim. Prowadziły mnie, do wody. Rozmawiali, chciałam się uśmiechnąć, ale nie wiem, czy mi się to udało. Czułam jak opadam z sił, próbowałam się trzymać. Moje powieki były ciężkie, chciały się zamknąć. Robiły to powoli, się przymykały. Gdy nagle usłyszałam wodę, jej szum. Chciałam się w niej zanurzyć, poczuć. Czekałam, nie chciałam zasypiać. Byłam tak bardzo zmęczona.

Otworzyłam oczy, poruszyłam rękami, ogonem. Poruszyłam się, żyje. Muszę pozbierać siły, popłynęłam w głębiny, aby nabrać sił. Po pewnym czasie udało mi się je pozbierać. Wypłynęłam powoli na powierzchnię, gdy ujrzałam słońce. Inne osoby oraz Sarai'a. Podpłynęłam do nich, siostry mnie uściskały cieszyły się, że wróciłam, że jestem. Po kilku minutach odpłynęły.
- Sarai, dziękuję. - Podpłynęłam do niego bliżej, chciałam. Co ja chciałam? Wyciągnęłam dłoń i go złapałam. Nie chciałam wychodzić, chciałam go wciągnąć. Pociągnęłam go szybko i mocno, o dziwo mi się udało. Nie pomyślałabym, że może mi się udać.
Otoczyłam rękami go wokół szyi i przyciągnęłam go bliżej. Zatopiłam dłoń w jego włosach. Pocałowałam go nie chciałam puścić, chciałam jego, pragnęłam.
Poruszałam ogonem, aby się utrzymać. On nie lubi zbytnio wody. Powoli brakowało mi powietrza, dlatego się odrobinę oddaliłam.
***
Byłam przykryta skóra, w jakieś jaskini. Widziałam tańczące płomienie. Podniosłam się i zasłoniłam. Byłam w jakieś szacie, podniosłam się, wierzchowiec dzikiego stał i jadł. Jego nie było, podeszłam powoli w stronę wyjścia. Polował, podchodziłam wolno. Wracał, przeszedł obok mnie, w ostatniej chwili udało mi się go złapać za rękę. Upuścił zwierzynę i ponownie go pocałowałam. Powoli ściągałam z niego ubrania, nie opierał się, choć mógł. Całowałam go po ustach, szczęce i schodziłam niżej. Chciałam jego, chciałam tak bardzo. Przygryzłam wargę i posadziłam go siadając na niego.
- Chcesz mnie Sarai? - Przejeżdżałam dłońmi po jego ciele.

Sarai?

czwartek, 12 października 2017

Od Sarai'a do Bezimiennego



Prychnął ze wściekłości, gdy chłopaczek salwował się ucieczką. W przeciwieństwie do swojej ofiary, dziki nawet nie próbował wdrapać się na drzewo. Nie był przecież głupi, znał zdolności i przewagę chłopaka. Zamiast tego, z delikatnym uśmiechem malującym się na ustach pomimo irytacji, uniósł ręce na wysokość twarzy, odczekał i wystrzelił kulę ognia idealnie w momencie, w którym jego zwierzyna skoczyła. Pocisk spudłował jedynie odrobinę. Dziki zmarszczył nos, rozczarowany niemalże, rzucając się w pościg. Obserwował, jak młody chłopak podciąga się, zapominając o zranionej ręce. Ta nieostrożność watra jest odnotowania. Może się przydać. Pomimo ran jednak potwór nie zdawał się wcale osłabiony. Sarai słał w jego kierunki słupy ognia, żeby skierować go w odpowiednią stronę. Ogółem, dziki starał się utrzymać chłopaka na terenie który już dobrze poznał, odzyskując w ten sposób przewagę.
Nagle jednak potwór wyskoczył w tył, nad Sarai'em. Dziki podążył za nim wzrokiem, zatrzymując się natychmiast. Piętami zarył w miękkie, leśne podłoże. Dobrze, że nie było ślisko, bo tego typu manewr stanowczo by mu nie wyszedł. Skoczność chłopaka nie przestawała go zadziwiać. Pod tym względem Sarai był w stanie uwierzyć, że to dziecko niemalże, które goni, może być potworem. Szybkość i wytrzymałość także robiły niemałe wrażenie. Spróbował osłonić się, gdy tylko zauważył błysk odbitego światła księżyca na jakimś metalu w rękach chłopaka.
Nawet udało mu się uniknąć ataku, gdy ten ostro zapikował w dół. Dziki intuicyjnie posłał w jego kierunku kolejną kulę ognia, by chociaż trochę kontrolować ruch potwora.
Przygotowany na atak od przodu, jedynie w ostatniej chwili zdążył zareagować, gdy chłopak znalazł się za jego plecami. Jednak nie udało mu się nawet uniknąć ataku, który rozorał mu plecy od łopatki po lędźwie. Syknął, odskakując przed siebie i ignorując krew, która zaczęła spływać mu wzdłuż kręgosłupa. Rana nie była głęboka ani zbyt dotkliwa, skoro nie miał żadnego problemu z poruszaniem się. Następne ataki nastąpiły tuż po sobie, a ich celem były nogi dzikiego. Ten warknął, broniąc sie jak tylko mógł. Był wściekły, że pozwolił zepchnąć się do defensywy i odwrócić role. Ale nie mógł się dziwić. Nawet szczur zapędzony w róg zaczyna dotkliwie gryźć. Dwa kolejne razy dał się, przez własną nieudolność, zranić w nogi, nie dotkliwie, ale jednak. Czuł, jak krew przylepia mu ubranie do ran. Wtedy też, uderzeniem nogi w ziemię wywołał słup ognia tuż przed chłopaczkiem.  Dziki uśmiechnął się, gdy potwór musiał zmienić tor ruchu, a jego ubranie rozżarzyło się delikatnie. Powoli sprawy zaczęły wracać  na właściwy tor. Przy kolejnym ataku chłopaka, dziki zauważył delikatne drżenie mięśni swojej ofiary. Idealnie, chłopakowi, w przeciwieństwie do łowcy, czyli dorosłego mężczyzny, nie starczy już dużo siły na walkę. Sarai co prawda też czuł już zmęczenie w mięśniach, jednak nie było to wyczerpanie, nawet jeśli został ranny.
Rutynowo posyłał płomienie w kierunku psa, jakim był chłopak, zmuszając go do ciągłego ruchu. Wiedział, że w ten sposób po prostu go zamęczy. I nie musiał czekać długo, ponieważ chłopak, czy tam potwór, wpadł prosto w płomienie. Żar i brak tlenu natychmiast pozbawił go przytomności. Sarai od razu skoczył  ku niemu i jednym gestem wygasił ogień.   Klęknął ze zmęczenia przy nieprzytomnym chłopaku. Zaczął się niekontrolowanie śmiać. Na smoki, dawno nie walczył tak, żeby zastanawiać się, czy czasem nie przegra.
Dziki obejrzał pokrótce chłopaka. Nie licząc rany ręki i na tyle delikatnych oparzeń, że nawet nie powstaną bąble, potwór nie był bardziej poturbowany.  Sarai westchnął, podnosząc potwora. Był stanowczo zbyt lekki. Lżejszy, niż się nawet wydawało.
Po drodze zabrał sznur, który porzucił, gdy chłopak mu się wyrwał. Zdecydował, że zwiąże mu nogi i zdrową rękę, na wszelki wypadek, gdyby ten się nagle ocknął. Łowca nie chciał ryzykować jednak większego uszkodzenia złamanej ręki.
Opatrunki, bandaże i wodę znalazł tam, gdzie je zostawił - przy wierzchowcu, w małym domku na skraju sadu. Syknął z bólu, kładąc nadal nieprzytomnego chłopaka na trawie , obok płotu. Rany na plecach zaczynały dzikiego ponownie boleć przy jakimkolwiek pochyleniu się, otwierając sie pewno.
Przyjrzał się ponownie złamaniu otwartemu chłopaka. Przeklął, gdy okazało się, że nadal krwawi. Ale przynajmniej chłopak sam nastawił odpowiednio kość. Tyle, ze mógł ostrą częścią kości przeciąć dodatkowo kolejne mięśnie. W takim przypadku dziki nie mógł odkazić tego alkoholem, a musiał wypalić i by zdezynfekować i by zahamować dalsze krwawienie. Z niechęcią wyciągnął sztylet i rozgrzał do czerwoności w płomieniach z własnej dłoni. Przynajmniej potwór jest nieprzytomny, więc nie poczuje bólu. Jak na razie, tyle musi wystarczyć jeśli chodzi o zapobieganie zakażeniu. Dziki usztywnił rękę i przyłożył opatrunkiem lekko nasączonym alkoholem i wodą. Gdy tylko odwiedzi karczmę wypyta o jakaś akuszerkę czy medyka, by kupić coś mocniejszego, niż lekka żytnia, żeby lepiej zdezynfekować  rany.  Po opatrzeniu potwora i przewiązaniu mu sznurów tak, by uniemożliwiły ruszanie obiema rękami, ale bez ryzyka uszkodzenia złamania, dziki zajął się swoimi zranieniami. Rany na udzie i łydce nie były na tyle głębokie by trzeba było poświęcać im więcej uwagi, niż zwykłe przemycie alkoholem.  Bandaży, stwierdził, że nie potrzebuje. Rany na plecach za to wymagały większego zaangażowania. Dziki zaczynał gratulować chłopaczkowi,  że temu udało się zranić go w najgorszym możliwym miejscu, żeby je zdezynfekować sobie samemu. Po dłuższych staraniach i wiązance przekleństw w ojczystym języku wyrzuconych z siebie na jednym wdechu stwierdził, że wali, nie robi. Przelał sobie jedynie plecy wodą i założył nową koszulę, którą miał w jukach.
Później siada, oparty  bokiem o  płot naprzeciwko potwora i czekał. Musiał walczyć z sennością o świcie, gdy nagle usłyszał drwiące pytanie. Pytasz, od kiedy Łowcy opatrują swe zarobki? Odkąd płacą im za żywych, a nie martwych. Albo kiedy rozważają czy zleceniodawca jest godny zaufania, czy szukają informacji. Ale nie musisz o tym wiedzieć, dodał z uśmiechem.
- Płacą wystarczająco dużo, bym chciał utrzymać cię w dobrym stanie - stwierdził, wzruszając ramionami. Natychmiast pożałował tego gestu, gdy ostry ból przeszył jego plecy. Zmarszczył brwi.  - To też, nieco zabrania mi cię zabić.
Wstał, z ociąganiem i sykiem, ale jednak i podszedł do wierzchowca. Miał wyciągnąć  z juk prowiant - trochę pieczywa, suszone mięso. Nic ciekawego. Ale jednak pewno dla niedożywionego chłopaka to i tak byłaby jedna z największych uczt od dawna. Jednak zawahał się. I słusznie. Chłopaczek pewno i tak spróbowałby uciec, gdyby tylko odwiązał mu chociaż jedną rękę. Albo odmówiłby jedzenia, co bardziej prawdopodobne.  Dokładnie jak zdziczałe, schwytane zwierze.
Sarai odwrócił się więc, z wyraźnym zmęczeniem malującym się twarzy.  Dobrze, że do miasta było nie daleko. Jeszcze lepiej, że w mieście Mór miał kryjówki. Gorzej, że Mór będzie chciał przesłuchać dzieciaka. A tego Sarai każdemu by współczuł.  Ale cóż, było to najbezpieczniejsze miejsce, z którego potwór na pewno nie zdołałby uciec. I miejsce, w którym otrzyma pomoc w kwestii złamania otwartego.
Bez słowa wyjaśnienia podszedł do chłopaka i podniósł go, zgrzytając zębami gdy rany na plecach zapiekły. Przerzucił go, w miarę delikatnie, przez grzbiet Tsintaha, tak, że ten wisiał na brzuchu i sam wskoczył za chłopaka.
- Jeśli cię interesuje, gdzie planuję cię zawieźć - to nie, jeszcze nie oni. Początkowo muszę jednak znaleźć parę odpowiedzi.
***
Podróż nie należała do najprzyjemniejszych, ale przynajmniej nie było. Korzystając z tego, że dopiero świtało, Saraiowi udało się zbyć wartowników, zbyt ciekawskich kogo przewozi. Narzucona na potwora derka sugerowała, że to jakiś zwykły trup, więc też strażnicy zniechęcili się szybko.
Znalezienie kryjówki skrytobójców za to było już nieco trudniejszym zadaniem, nawet jeśli pamiętało się, gdzie ona powinna być, czy jak do niej trafić. Sarai niestety i tak wierzchowca zostawić musiał w pobliskiej stajni. Tam też, z przezorności zasłonił potworowi oczy i  przerzucił go sobie przez ramie i przeklinając ból całych pleców, szukał kryjówki.  Przynajmniej nie musiał się martwić, że jeśli chłopaczek ucieknie, będzie wiedział gdzie się znajduje.
Drzwi kryjówki, jak zawsze otworzyły się opornie. I jak zawsze, początkowo nie spotkał nikogo. Idąc po skrzypiących, zakurzonych stopniach mogło by się wydawać, że w tej kamieniczce od dawna nikt nie postawić stopy. Jednak było to tylko złudne wrażenie. Skrytobójcy, jak cienie, otoczyli go.  Sarai prychnął. Jak zawsze, nie usłyszał ich. Był ciekawy, czy potwór mógł pochwalić się lepszym słuchem czy zmysłem.
- Mór nie jest obecny - powiedział jeden z nich, cicho, niepewnie patrząc na sylwetkę przewieszoną przez ramię Łowcy.
- To dobrze.  Słyszysz, potworze, ominie cię największa zabawa. - Odparł Sarai, niby zwracając się do swojej pochwytanej nagrody, jednak było to zwykłe zagranie. Wiedział, że spośród tych, którzy stoją dookoła niego, ktoś  musiał być wyznaczony dowódcą, gdy Mora nie było. Poinformował go po prostu, kogo Sarai przyniósł.
 W sumie ciekawe. Mór od dawna, z opowieści przynajmniej tak wynikało, nie brał zleceń dla siebie.  Czyli pewno i tym razem załatwiał coś szybkiego i powinien tego samego dnia wrócić.
Jedna z sylwetek wyszła z cienia korytarza. Mężczyzna, o orzechowych, falowanych włosach. I zimnych oczach. Niczym z lodu. Dziki spiął się, co pewno nie umknęło uwadze potwora. Po prostu, nie znał tego łowcy. A przynajmniej, nigdy do tej pory, gdy korzystał z pomocy Szczurów, nie spotkał się z tymi lodowatymi oczami.
Mężczyzna zaprowadził go do pokoju jednego z wielu na piętrze. Jednak był to jeden z bocznych pokoi, usytuowany niemalże przy drugiej klatce schodowej. Sarai nie był pewny, gdzie ona prowadziła. Ale po obejrzeniu pokoju przynajmniej przekonał się, że nie ma on okien. Czyli pewno był specjalnie przeznaczony i dla osób, które mogły by w tym pokoju nie chcieć przebywać.  Pomieszczenie nie było duże, znajdowało się w nim łóżko, stolik ze świeczką. 
- Jak czegoś potrzebujesz, musisz to sobie załatwić - Stwierdził szybko skrytobójca, po czym zostawił klucz na stoliku i wyszedł.
Sarai ściągnął w końcu ciężar ze swojego ramienia i położył chłopaka, wbrew protestom, na łóżku. Odsłonił mu oczy, przeklinając, że musi się pochylić i wywoła to jedynie kolejną falę bólu. Zdecydował się też, po tym jak zamknął i zabezpieczył drzwi, że może rozwiązać dzieciakowi ręce przynajmniej tyle, by nie miał ich na plecach i mógł ewentualnie chwycić coś w dłonie.  Najpierw jednak wyciągnął prowiant, który zabrał z juk i położył go na stole.
- Jeśli chcesz coś zjeść, proszę bardzo. Tylko musisz powiedzieć mi, dlaczego się ich tak boisz. - Powiedział, spokojnie wgryzając się w soczyste jabłko i opierając się biodrem o stół. Coś za coś.Chłopaczek pewno odmówi jedzenia, czy mówienia. Trudno, jego strata. Mór i tak wyciągnie z niego wszystko, co tylko będzie chciał.

<Potworze, może jakaś opowieść jednak będzie dobrą ceną?>

Od Sarai'a do Ahmanet



Zaśmiał się w duchu, słysząc komentarz dotyczący jego oczu. I ciała. Oddał jej sukienkę uśmiechając się złośliwie. No cóż, on przynajmniej zdążył się napatrzeć. Reszta miasta nie będzie miała tego luksusu.  Może jeszcze zdoła się zabawić z czarodziejką, zanim dostanie za nią pieniądze.
Oddał jej pocałunek, licząc na więcej. Pewno oczekiwała, że zdoła się tym odkupić.  Spotka ją niemałe rozczarowanie. Zaprowadził ją do wierzchowca, a ta nie protestowała. Uniósł brew, zerkając na nią zdziwiony. Chyba nie zakładała, że zawiezie ją do jakiejś karczmy, żeby tam ją posiąść? Prychnął.
Potem wszystko potoczyło się szybko.
Potknęła się o stertę łusek pokrytych krwią. Nic istotnego dla Sarai'a, łuski jak łuski. Śmierdzą rybą i gniją - cała filozofia. Blondynka jednak wpadła w panikę - zaczęła coś majaczyć o siostrach, objęła go gdy chciał ją chwycić, a na koniec wyrwała się w wskoczyła do wody, każąc mu czekać.
Sarai, był, krótko mówiąc, skonfundowany i oszalały z wściekłości. W ostatnim momencie powstrzymał się przed posłaniem ognia na najbliższą okolicę. Pożar w tak suche lato nawet dla maga ognia byłby niebezpieczny. A przecież są inne sposoby by się uspokoić.
Zgrzytnął zębami i obrócił się na pięcie. Potrzebował się cholernie napić. I może zabić kogoś w karczmie podczas bójki.

poniedziałek, 9 października 2017

Od Bezimiennego do Aenaina

Nie wiedział kiedy ma sobie pójść. Żując kolejny kawałek chleba również spojrzał w kierunku rzeki która mieniła się teraz kolorami zachodzącego słońca. Pamiętał dobrze jak pierwszy raz widział taką rzekę w tych niesamowitych barwach. Lubił gdy było bardziej czerwone, zaraz gdy miało schować się za krańcem horyzontu. Nie wiedział dlaczego ale czuł się wtedy bezpiecznie. Coś jak schron który może wszędzie ze sobą zabrać. To oczywiście nie pozwoliło zapomnieć mu, iż obok niego siedzi mężczyzna który potrafi zmienić swoją postać. W jednej chwili może z nim rozmawiać by w następnej kłapnąć zębiskami. Chleb pomimo tego, iż był czerstwy dosyć szybko zniknął w jego żołądku. Wtedy powrócił wzrokiem do gospodarza który wzruszył ramionami na jego odpowiedź. "Kiedy chcesz". Biegnij już teraz. Opuścił trochę wzrok aby spojrzeć na kubek wyciągnięty w jego stronę. Wziął go niepewnie i powąchał zawartość. Pachniało jak zepsute owoce przez co zmarszczył brwi. Ale skoro on to pił to chyba nie było tak złe, nieprawdaż? Przechylił kubek i spróbował kwaśnej cieczy. Natychmiast odsunął kubek od ust z grymasem na twarzy. Odłożył kubek obok na ziemię wciąż mieląc językiem w próbie pozbycia się kwaśnego smaku. Może nie umiał tego pić? Pokręcił delikatnie przecząco głową jakby do samego siebie. Oparł swoje ręce o kolana by następnie oprzeć o nie głowę wpatrzoną w ryby. Kiedy nastąpi chwila, iż będzie musiał odejść? Siedzieli oboje pogrążeni w ciszy ale nie przeszkadzała ona żadnemu z nich. Była... potrzebna. Chwila rozprężenia powietrza które było przesycone ludzkimi głosami. Gdy ciemnowłosy podszedł do ryb jasnowłosy automatycznie odsunął się delikatnie. Przyglądał się z uwagą co się dzieje z rybami jak i warzywami. Gdy dostał swoją część wraz z ostrzeżeniem wpatrywał się w rybę przez dłuższą chwilę. Co to były ości? Prędzej zazwyczaj łykał mniejsze ryby w całości. Mężczyzna odezwał się zupełnie jakby czytał w jego myślach przez co podniósł na chwilę oczy na rozmówcę. Potaknął ponownie głową z wdzięcznością. Powrócił wzrokiem do swej potrawy. Najpierw niepewnie dotykał ją palcem i spoglądał co jakiś czas w kierunku gospodarza. Nie dlatego, iż obawiał się ataku z jego strony. Tym razem było to spowodowane brakiem wiedzy w sposobie radzenia sobie z przyrządzoną już rybą. Próbował go mniej więcej naśladować. Wraz z pierwszym kęsem ryby wyraźnie się ożywił. Nie smakowała mułem jak prędzej gdy próbował je zjeść wprost z kosza. Różniło się też od jabłek czy chleba. Było... inne. Ale dobre.  Gdy po paru pierwszych ościach już połapał się co i jak, jadł bez patrzenia na gospodarza. Chyba pierwszy raz od kiedy opuścił to miejsce miał coś ciepłego w brzuchu. Sprawiło to, iż jego twarz jakby się rozpogodziła czy też rozjaśniła. Nie zauważył kiedy jego towarzysz skończył swój posiłek a na jego pytanie potaknął energicznie głową nie przestając jeść. 
Gdy skończył skłonił się dosyć głęboko. Wyprostował się ponownie i wrzucił ości do ognia. Nie zostawiaj po sobie śladu. Wpatrywał się jak płomienie pochłaniają resztki z uczty. Wtedy usłyszał pytanie na które gwałtownie odwrócił się w stronę mężczyzny. Wyraźnie spoważniał (o ile to możliwe) a jego wzrok wydawał się bardziej odległy. Kolejne pytania sprawiły, iż jego oczy wydawały się teraz bardziej dzikie. Zwierzęce. Tak. Jak osaczonego zwierzęcia. Zastygł w bezruchu jakby kalkulując wszystkie za i przeciw. Ile on mógł wiedzieć? Skąd wie? Oni wszędzie Cię znajdą. Zaczął błądzić wzrokiem z lewej na prawo jakby szukając drogi ucieczki. Jednak przemówił głos rozsądku który ostatnio często mu pomaga. Czy jeśli znał by ich... to czy potrafił by być taki? Jego oddech wyraźnie przyspieszył lecz serce wciąż biło tym samym wolnym rytmem. W końcu poruszył się prostując lecz wciąż nie odrywając wzroku od mężczyzny. Odezwał się swoim zachrypniętym głosem. 
- Nie mam imienia. A jeśli je miałem to nie ma nikogo kto by je pamiętał. - na chwilę zamilknął marszcząc przy tym brwi. Jeśli on naprawdę został przez nich wysłany? Zabij go. Zacisnął dłonie w pięści i ponownie się odezwał, odpowiadając na dosyć ważne pytanie. 
- Nie wiem co to niewolnik. Ale tak. Moi właściciele wciąż próbują mnie odzyskać. - skoro mężczyzna do tej pory odpowiadał na jego pytania to chyba jasnowłosy również mógł odpowiedzieć, nieprawdaż? Napiął większość swoich mięśni. Odezwał się cicho. 
 - Nie martw się. Wyruszę przed świtem więc nie powinieneś mieć kłopotów. - w jego głowi toczyła się walka pomiędzy bezpieczeństwem a obietnicą złożoną Elen. 

[*^* Ja żyję! xD]

sobota, 7 października 2017

Od Thirry cd. Alur


     Schyliła się, znowu zamaczając materiał w lodowatej wodzie. Czerwona plama soku z berberysu nie chciała zejść.
    - Zaraza by to… - westchnęła, ocierając czoło nadgarstkiem.
     Świeciło mocne słońce, jasne promienie przedzierały się przez gęste drzewa i padały na jej blade plecy. Grzała się w jego przyjemnym blasku, tak bardzo tęskniła za ciepłymi porankami. Wreszcie nadeszło lato. Nie musiała już nosić swojego skórzanego płaszcza, wystarczyło, że miała na sobie swoją zwiewną, bawełnianą koszulę z głębokim wcięciem na plecach. Spodnie zostawiła na brzegu, nie chciała ich zmoczyć. Lodowata woda oblewała jej nagie kostki, czuła pod stopami śliskie kamienie. Znowu schyliła się, by zamoczyć materiał. Plama wciąż nie dawała za wygrane.
     - Przecież nie mogę chodzić w takiej koszuli – westchnęła, przyglądając się uważnie czerwonemu fragmentowi na rękawie. - Trudno, do wyrzucenia. W kolejnej wiosce kupię nową...
     W tym momencie przypomniała sobie, że przecież nie miałaby za co. W wioskach, które jak dotąd mijała, nie akceptowano elfickiej waluty. Widać czarne kamienie obsydianu nie miały dla ludzi żadnej wartości. Pełna sakiewka żałośnie leżała na brzegu, do niczego nie zdatna. Thirra postanowiła, że poplamioną bluzkę mimo wszystko zachowa, by w razie potrzeby zrobić z niej opatrunek.
     Ostrożnie stawiała kroki w lodowatej wodzie, trzęsąc się z zimna. Czuła, że od tyłu grzeje ją słońce, a mimo to przeszywał ją niemiłosierny chłód. Jej uda posiniały, zmieniając swą alabastrową biel na przerażająco blady odcień szarości. Zatrzymała się przy stromym brzegu. Najpierw położyła na suchej trawie mokry materiał, dbając, by równomiernie się rozłożył i każdy jej skrawek oświetlało ciepłe słońce. Przesunęła ją ciut w prawo, z pedantyczną dokładnością. Tutaj nie dosięgały żadne cienie drzew porastających polanę. Zadowolona, podciągnęła się za wystający z brzegu kamień i położyła na nim stopę. A przynajmniej taki miała zamiar, bo zmarznięte stopy odmówiły posłuszeństwa i elfka natychmiast straciła równowagę.
     Przeszywający pisk zagłuszył chlupot wody. Z pobliskich drzew zerwały się ptaki, coś niespokojnie poruszyło się w krzakach, gdzieś w oddali pogalopowały kopyta. Elfka zażenowana i przestraszona zakryła usta dłonią, była pewna, że usłyszano ją nawet po drugiej stronie granic Drothaer. Po chwili przerażającego bezruchu, ciszy i nasłuchiwania, zdecydowała się wstać. Pojękując, podniosła się na kolana. Odgarnęła mokre włosy i wstała. Jej lewy nadgarstek przeciął jakiś kamień, po ręce spływała mała strużka krwi rozpuszczonej w wodzie.
     - Bloede Arse! - wymamrotała przekleństwo pod nosem, przykładając małą rankę do ust.
     W tym momencie zamarła. Otworzyła szeroko przestraszone, cytrynowe oczy i natychmiast odkręciła głowę. Przecież gdy upadła, w krzakach za nią coś zaszeleściło. Nie zobaczyła jednak nic, może tylko jej się przesłyszało? W końcu wiatr dzisiaj... Nie. Dzisiaj nie było wiatru. Niespokojnie, w kulawych susach doskoczyła przez rwącą wodę do brzegu. Czekał tam na nią jej łuk.
     Znów chwyciła ten przeklęty kamień, już chciała postawić na nim nogę, gdy tuż obok ucha usłyszała ciche warczenie. Zachłysnęła się powietrzem, puściła brzeg, po raz drugi wylądowała w wodzie. Z suchego lądu patrzył na nią wilk o futrze koloru piasku. Miał przynajmniej dwa metry w kłębie, z pewnością nie pochodził z tutejszych lasów. Nie był też zwykłym, dzikim zwierzęciem. Jeśli na nią polował, dlaczego wciąż jeszcze się na nią nie rzucił? Jeśli jednak nie chciał jej zabić, dlaczego czaił się w krzakach, zamiast zwyczajnie odejść?
     Może bał się wody, pomyślała, gdy wilk nagle odwrócił się od niej i zniknął za krawędzią brzegu. Po trzeciej próbie elfka wydostała się wreszcie z rzeki, co prawda poobijana i cała mokra, lecz wreszcie na suchym lądzie. Tutaj zobaczyła, że zwierzę naprawdę było olbrzymie, znacząco ją przewyższało i mogło zabić jednym kłapnięciem pyska. Wciąż jednak tego nie zrobiło. Dlaczego?
     Ostrożnie zebrała swoje rzeczy, gdy zwierzę przyglądało się jej łukowi. Zmieniła bluzkę na tę poplamioną, lecz suchą i założyła resztę odzieży.
     - Znasz starszą mowę? Albo język współczesny? - zapytała, a wilk natychmiast odwrócił łeb w jej kierunku.
     Najprawdopodobniej była to tylko reakcja na jej głos, przecież jej nie odpowiedział. Był tylko wilkiem. Od rzeki przypłynął lekki podmuch zimnego powietrza, bestia uniosła pysk, łapiąc górny wiatr. Położyła po sobie uszy i usiadła. Thirra poczuła się trochę pewniej i spróbowała przejść obok wilka, żeby zgarnąć resztę swoich pakunków. W tym momencie groźnie zawarczał, podniósł zad i nastroszył grzbiet.
     - N-no dobrze! Już! - cofnęła się i stanęła w miejscu. - Już się nie ruszam.
     Wilk znów usiadł. Przekręcił głowę i z zaciekawieniem spoglądał na nią zielonymi oczyma. Efka zrobiła krok do przodu, wilk pokazał kły. Cofnęła nogę, schował kły.
     - Aha... - zmrużyła oczy w zastanowieniu. - Nie pozwolisz mi wziąć moich rzeczy? A ubrania to już ci nie przeszkadzały – prychnęła.

<Ass? B) >

Od Silyena do Bezimiennego

***
   Spotkanie to wywarło na nim tak wielkie emocje. Popadał co chwilę ze skrajności w skrajność. Wewnętrzne szczęście przeistaczało się w smutek, rozgoryczenie, a potem znów ogromną sympatię kierowaną do całego zdarzenia. Nie obawiał się „tych”, o których wspominał białowłosy. Był zbyt pewny siebie, by pozwolić na krzywdę drugiego. Pomimo tak skromnej znajomości, nie chciał pozwolić na jego zranienie. Sam nie rozumiał co tak mocno wiąże go z rozmówcą, powiernikiem nocy. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, a mimo to lubił spędzać z nim czas w dziwnej melancholii. Kiedy rozumne oczy zwierzęcia spoglądały w niebo z towarzystwem tych pozornie ludzkich, przez głowę przebijały się nikłe wspomnienia twarzy. Zapomnienie, zatarcie wszelkich śladów bytowania. W dużej mierze nie pamiętał już jak wyglądała matka i ojciec. Choć w pałacu wisiały ich portrety i każdych poprzednich władców, nie umiał stworzyć fantazji, gdzie ich sylwetki i pełne twarze bez zniekształceń umysłu, poruszają się. Wszyscy przyzwyczajamy się do śmierci, następuje to wolno, z czasem. Po tygodniu żyjemy w nostalgicznym stanie, gdzie wszystko nam przypomina o danych osobach. Kiedy upłyną dwa tygodnie potrafimy patrzeć na przedmioty jakie kojarzą nam się z istotą. Po trzech, funkcjonujemy niemal normalnie, śmiejemy się i dokazujemy. Niezawodny przyjaciel, z drugiej strony tak brutalny, odbierający wspomnienia. Niczym miecz jednosieczny, którym uderza się podczas treningu stroną nieostrą, a podczas walki przeciwnie. Niekiedy życie osnuwa trudną do zrozumienia aurę, poddaje się ją kontemplacji, z której nigdy nic nie wynika. Krąg życia z ogromem przeszkód, nieproszonymi gośćmi i beznadziejnie uformowanymi zdarzeniami. Podkładane pod nogi kołki, o które powinno się potykać, choć chcąc oszukać przeznaczenie przeskakujemy je, wpadając w dół. Nic nie dzieje się bez przyczyny, prawda?
   Drobne kroki rozbrzmiewały ciszą, trawa kładła się pod stopami, tworzył się szereg wgnieceń. Szumiał jedynie wiatr, bo na pewien moment między dwojgiem mężczyzn zapanowała cisza. Niezręczna lub błoga, Silyen nie wydawał się o tym rozmyślać. Szedł myśląc o rzeczach przyziemnych, nie o tym co powie w zamku, nie o tym, gdzie dokładnie powinni pójść. Szedł, bo niosły go nogi, a doskonale znały drogę. Dziś pałac, jutro zaprzyjaźniony kapłan. Czy nie byłby to idealny plan? Świątynia z celą, wbrew pozorom przyjemna, gdzie znajdują się wszelkie potrzebne rzeczy, a i wystrój jest obfity. Świątynie bogini urodzaju przystrojone w zieleń, ze wspaniałymi ogrodami, zaciszne i przyjazne. Mimo to, prawdopodobnie nieodpowiedzialnym byłoby, gdyby zrobił wszystko na własną rękę. Zaprowadzenie tam osobnika, którego król nigdy nie widział? Skądże. Mógłby widzieć w nim bezdomnego, któremu książę z dobrego serca poszukuje kawałka podłogi. Nie byłaby to z pewnością dobra wizja. Kiedy to wkroczyli do miasta, młodzieniec raz jeszcze poprawił na sobie płaszcz, zamykając palce na wewnętrznej stronie materiału. Puste ulice, zaciemnione zaułki, zimna kamienna droga prowadząca od bramy po sam dom królewskiej rodziny. Dom – tak delikatnie zarysowana bogatość tego dokąd zmierzali. W pewnym sensie to dobre. U murów, które otaczały ogromną, jasną budowlę ze zdobionymi okiennicami, warownymi wieżami, stali strażnicy, wartujący dobami, zmieniając się. Na baczność, bez ruchu na twarzy, z halabardami w dłoni i tarczami u boku. Zimne spojrzenie przenieśli na przychodnych, a dotąd skrzyżowane długie bronie rozwarły się wpuszczając księcia i jego gościa. Poczuł swego rodzaju satysfakcję, jak teraz czuł się białowłosy? Był przytłoczony, może zdziwiony lub zaskoczony? Nie przeciągając nieco pociągnął go ruchem ręki, zapominając wcześniej, że wciąż trzyma jego dłoń. Ogromne drzwi, tak mosiężne i pięknie zdobione w złocie i brązie, przed którymi stali kolejni, a które prowadziły do wewnątrz. Halabardy ponownie rozplątały się, ściśnięte zawzięcie, a kolejne kroki wprowadziły ich do królewskiego pałacu. Czerwony dywan zdobiony u krańców rozpościerał się przez całą długość korytarza. Jasne ceglane ściany, zapalone pochodnie co kilka wymierzonych metrów, roślinność rozstawiona w równie symetrycznych odstępach, obrazy portretowe aktualnych członków rodziny, naprzeciw schody prowadzące na kolejne piętra zamkowe. On sam zajmował jedną z wież, niewielką komnatę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Cała profuzja skromnie określonego domu, uderzyła do niego nagle. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy z tego jak piękny jest zamek. Nie przywiązywał do tego wagi, teraz zaś, na jego twarzy pojawił się nikły uśmieszek świadczący o zachwycie. Wewnątrz służba i mieszkańcy na pewno już spali, niedługo miał wstać świt. Oni sami mieli przetrwać do rana, posilić się i udać się do bardziej stałego schronienia dla Bezimiennego.
   Wewnątrz budynku było znacznie cieplej niż na zewnątrz. Ściany grodzące od chłodu, rozpalone pochodnie, czyli ogień zabijający chłód. Silyen na chwilę zatrzymał się podczas tych rozmyślań, a potem pokierował się w stronę schodów.
- Dziś zostaniesz u mnie, przyjacielu. Jutro pokażę ci miejsce, w którym będziesz równie bezpieczny i mam nadzieję, że ci się spodoba, obiecuję. – spojrzał na niego przez ramię, mówiąc kojącym głosem.
Może nieco usypiającym, a może tylko tak zdawało się jemu samemu. Schody wyróżniały się chłodem, ale bose stopy młodego mężczyzny przyzwyczaiły się już do tego uczucia. Przemierzył w ten sposób długawą drogę i nie zwracał na to większej uwagi. Wystrój nie zmieniał się wyjątkowo bardzo, z każdym jednak piętrem pojawiało się coraz więcej drzwi, które prowadziły do nieznanych Bezimiennemu pokoi. Sala balowa, rozmaitość komnat, wiele pokoje z portretami, rodzinnymi pamiątkami, gabinety, sala tronowa, kuchnia, jadalnie, zbrojownia i podziemne schrony. Potęga wszystkiego. Również obecny był ogród jakoby pośrodku wszystkiego, piękny, zielony. Stworzony i okiełznany na prośbę obecnej królowej, babki Silyena i jego brata Yedhela.
- Czy jesteś głodny, spragniony, przyjacielu? – dodał po chwili, kiedy pokonywali schody.
Kuchnia znajdowała się w pewnym sensie po drodze, choć ciemnowłosy nie potrafił przyrządzać jedzenia, coś z pewnością znalazłoby się tam, co pomogłoby zatuszować głód do rannego śniadania. Wtedy kuchmistrzowie jak i cała pomocna w tamtejszym regionie służba zaopiekowałaby się wszystkim tym, co potrzebne. Zastanawiał się jak bardzo źli będą na niego władcy czy uda mu się w pewien sposób udobruchać ich rozgniewanie. Jedna noc, a właściwie pozostałe kilka godzin, na tym mu w danej chwili zależało.
   Czemu tak bardzo mu zaufał. To lekkomyślne, sprowadzanie względnie nieznajomego, a w dodatku prawdopodobnie zabójcy do zamku. Pokazał mu jak się tam dostać, udostępnił pełne pole do zabawy śmiercionośnymi ostrzami. Nie znał jego pochodzenia, historii czy choćby imienia, bo wymienionym nie chciał być nazywany. Mimo to, przyprowadził go, a przekonały go monologi nocne. Cóż za idiotyzm. Dopiero teraz poczuł swego rodzaju nasilające się obawy, ozwał go przyjacielem? Kilkukrotnie. Przecież… lubił jak nazywał  go Sarenką.
***
[Bezimienny? Wybacz, że tyle czekałeś.]

piątek, 6 października 2017

Od Alur do Thirra


     Biegł. Biegł od zmierzchu do świtu, a kiedy słońce świeciło, ukrywał się albo polował. Chociaż na to drugie nie mógł sobie zbyt często pozwalać. Polowanie wymaga czasu, którego nie miał dużo. Nie był już do końca pewien, przed czym tak uciekał, ale wiedział, że musi to robić szybko i nie zostawiać po sobie śladów. Wykonanie tego drugiego było prawie niemożliwe, gdyż każda łapa głęboko odciskała się w zimnym puchu. Gdy przez pierwsze dni i noce biegł jak najszybciej potrafił, nie zatrzymywał się ani na chwilę. Dopiero po jakimś czasie mógł sobie pozwolić na krążenie w kółko, zostawianie fałszywych tropów i zacieranie zostawianego po sobie tropu. Czasem z nieba spadały białe, zimne drobinki, nie raz przemieszane z deszczem, wtedy nie musiał martwić się o to wszystko - jakiekolwiek poszlaki po nim były przysypywane i znikały bez śladu.

     Im dłużej biegł na południe, tym cieńsza stawała się śniegowa warstwa i robiło się coraz cieplej. Tam, gdzie się urodził, prawie zawsze było mroźno. Jego grube futro było przystosowane do minusowych temperatur, ale czy da sobie radę ze słońcem? Przed nim rozpościerał się wielki nieznany mu dotąd świat. Jednak dla jego wilkorowego umysłu nie było to coś, nad czym by się długo zastanawiał. To, co teraz było ważne, to uciekać i nie umrzeć z głodu. Nie dać się zabić (na przykład jakiemuś przerośniętemu misiowi). Nie zginąć (z przemęczenia albo wchodząc w jakąś durną pułapkę). Generalnie przetrwać – o to przecież cały ten czas chodziło. Uciekał. Właśnie tak – uciekał. Robił to, żeby żyć. Jego zmysł samozachowawczy był tym, czym się kierował, gdy tak biegł pozornie bez celu. Coś go ciągnęło w te ciepłe lądy. Coś wyraźnie prowadziło go w jedną stronę, gdy zamykał oczy i zaczynał węszyć. Bardzo cienka wstążeczka jakiegoś nieznanego zapachu. Cokolwiek to było, nie mógł się oprzeć podążaniu za tą wonią, więc się nie opierał.




***




     Śnieg już w ogóle nie padał. Jedyne, co leciało z nieba, to ciepły deszcz, a Alur zaczął gubić sierść. Nigdy mu się to wcześniej nie zdarzyło. Jego futro zostawało na każdym drzewie, o które się otarł, a za każdym razem, gdy się drapał, wypadały z niego całe kępy blado rudych włosów. Na początku się tym niepokoił. Po pierwsze – tracił w dużych ilościach coś, co było wcześniej przyczepione do jego skóry, kto by się tym nie przejmował? Po drugie – zostawiał za sobą ścieżkę, którą by wytropił nawet na wpół ślepy i z przytępionym węchem starzec. Nie był w stanie tego wszystkiego zakopywać, bo czasami nawet nie zdawał sobie, że znowu wypada mu futro. Jednak im noce robiły się krótsze, a dnie dłuższe, tym bardziej zaczynał pojmować, dlaczego tak się dzieje. Słońce grzało bardziej niż kiedykolwiek, więc zaczął dziękować naturze, że wymyśliła coś takiego jak pozbywanie się zimowej sierści.

     Szedł powoli, odpoczywając, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Przymknął oczy i zaczął węszyć. TO BYŁ TEN ZAPACH. Przyspieszył do truchtu, podążając za tą intrygującą wonią. Stanął jak wryty. Źródło tego zapachu było tuż obok. Zaraz za tymi krzakami. Położył się na brzuchu, żeby się za nimi schować. Bardzo powoli i bezszelestnie wysunął nos między gałęzie. Tak, to zdecydowanie było to. Przysunął się jeszcze bliżej, żeby mógł to c o ś zobaczyć. Jego zielone oczy rozszerzyły się, gdy ujrzał smukłą postać w rzece, kilka, może kilkanaście metrów od niego. Miała długie, jasne włosy, które spływały po jej bladych plecach. Człowiek? Nie, coś w jej zapachu było innego. Bardziej mistycznego. Nigdy nie widział tak pięknej istoty. Coś mgliście zaczęło mu się przypominać. Jakby ktoś powoli zaczynał otwierać jakąś śluzę w jego umyśle. Zapach piekącego się ciasta... Ciepło dłoni matki… Mocny uścisk ojca… Uciekające dziewczyny, które śmiały się i co chwila się oglądały za siebie krzycząc „Alur! Biegniesz? Szybciej, bo się zaraz spóźnimy!” Alur. Alur Kardass. Nazywał się Alur Kardass, był zmiennokształtnym i uciekał przed wyrokiem śmierci w swoim kraju.




(Did shit just got real? XD)

czwartek, 5 października 2017

Od Thirry cd. Silyen

     Widziała, jak wszyscy strażnicy nagle poruszyli się niespokojnie i wykonali jakiś dziwny, niezrozumiały gest. Każdy jeden w tym samym kierunku. Wodząc po nich wzrokiem w pewną podejrzliwością, obróciła się w stronę, w którą patrzyli.
     Jej oczom ukazał się młody mężczyzna, a raczej – osobnik płci męskiej o ciele nienaznaczonym czasem – tak powinna wyrazić się elfka w myślach, jako że „wiek” był dla niej pojęciem abstrakcyjnym, a „starzenie się” wciąż brzmiało jak niezbyt śmieszna bajka do straszenia dzieci w wiosce. Dlaczego skóra miałaby nagle zacząć się marszczyć, zacząć przypominać zgniły owoc? Thirra nie potrafiła dostrzec żadnego sensu w tym zjawisku podobno całkowicie naturalnym, a jeszcze niedawno mogłaby przysiąc, że to tylko bujda. Zanim wyruszyła w swą podróż na zachód, nigdy nie widziała jeszcze „starej” istoty na dwóch nogach o nagiej skórze, jakim był człowiek czy elf. Wiele jeszcze nie widziała, a jeszcze mniej wiedziała.
     Jednak obok niej, na wozie, siedział żywy (jeszcze?) dowód na istnienie tego abstrakcyjnego zjawiska. Ciało siwiejącego, lekko opasłego mężczyzny wyraźnie znaczyły liczne zmarszczki, a pojawiło się ich jeszcze więcej, gdy „młody” nieznajomy przemówił w ich kierunku. Woźnica nagle skrzywił się potężnie, by później w ułamku sekundy naprężyć swoje grube brwi w geście pełnym zdziwienia.
     Chwilę zajęło jej zrozumienie, że pytanie zadano jej, nie woźnicy.
 - Nie jesteś jednym ze strażników, co więc robisz obok woźnicy, który przewozi głowę rodu królewskiego?
     Elfka uśmiechnęła się kącikiem ust, gdy nieznajomy potwierdził jej domysły dotyczące młodego chłopca o słomianych włosach. Jednak był księciem, a strażnik ułomnym debilem.
     Młodzieniec przypatrywał jej się ciekawym wzrokiem, jednak nie w sposób nachalny, jak uprzednio jeden ze strażników. (Wciąż czuła na sobie jego głodne spojrzenie, przyprawiające je o dreszcze i zimną falę niepokoju.) Thirra zastanawiała się, kim był nieznajomy i dlaczego wszyscy dookoła nagle zamarli, przestali szeptać, wiercić się, wymieniać znaczące spojrzenia. Być może był kimś postawionym wyżej od nich, nie mogła być pewna, nie znała tutejszych obyczajów. Bliskie były jej tylko kultury wschodu i ludów zamieszkujących gęste lasy, u których się zatrzymała. Czuła, że powinna coś zrobić, coś powiedzieć. Cisza niemiłosiernie się przeciągała, elfka zaczynała się niepokoić, nie była pewna, co począć.
     Postanowiła zejść z wozu, uklęknęła przed młodzieńcem w szkarłatnej szacie i przyłożyła lewą dłoń do piersi, tak, jak nauczono ją w jej wiosce okazywać szacunek.
 - Me imię Thirra Ov'issadir, jestem samotnym wędrowcem ze wschodu, zmierzam ku stolicy, a ci mężczyźni okazali swą dobroć serca i użyczyli mi trochę miejsca na wozie, bym mogła bezpiecznie dotrzeć do Falamor. Jestem im za to wdzięczna i dlatego też posłuszna - pochyliła niżej głowę, patrząc w ziemię.
     Wśród zielonej, letniej trawy zauważyła parę jasnych, nagich stóp. Zbliżyły się do niej, elfka podniosła wzrok i szybko się wyprostowała. Dorównywała młodzieńcowi wzrostem, ich oczy były na równym poziomie.
 - Dlaczego wybrałaś ten pojazd? - zapytał nagle spokojnym głosem, a jednak dziewczyna wyczuła w nim nutę podejrzliwości.
     Po cóż nieznajomy miałby pytać się właśnie o to? Zależało mu na tym konkretnym wozie? Czyżby był spokrewniony lub bliski chłopcu o słomianych włosach? Thirra nie zamierzała jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać. Nie czuła takiej potrzeby.
 - Był pierwszym, którym przejeżdżał.
 - Jak długo na niego czekałaś?
 - Nie czekałam. Gdy tylko wyszłam z lasu, usłyszałam turkot kół na kamienistej drodze. Miałam szczęście.
     Na chwilę zapadła niczym nieprzerywana cisza. Oboje patrzyli się na siebie, strażnicy stali w bezruchu. Woźnica dyskretnie przetarł chustką spływający z czoła pot.
 - Może skusisz się na spacer? I tak zmuszeni będziemy zaczekać tutaj dłuższą chwilę. Koń okulał - powiedział z uśmiechem, wskazując dłonią dalszą część kamiennej ścieżki, którą zmierzał karawan.
 - Och… Jeśli tak się sprawy mają, chyba zostawię państwa… - spojrzała po twarzach strażników nie wyrażających żadnych emocji oprócz pełnego skupienia, jakby zachowanie wciąż tej samej, obojętnej miny było największym wysiłkiem i ich najważniejszym obowiązkiem.
     Jak gdyby nigdy nic, odwróciła się od nieznajomego w płaszczu i ruszyła przed siebie. Usłyszała za sobą jeszcze dwa nagłe kroki, jakby mężczyzna w szkarłatnym płaszczu chciał ją powstrzymać, gdy nagle zmienił zdanie. Elfka minęła w tym czasie drzwi powozu, widziała w oknie twarz chłopca o słomianych oczach. Patrzył na nią, kiedy ona patrzyła na niego. Trwało to jednak tylko krótki moment, dotarła do tylnej części wozu, i sięgnęła ręką po ciemną płachtę. Włożyła pod nią dłoń, wymacała swój łuk, kołczan i ostrza, po czym spokojnie włożyła cały arsenał na siebie. Poprawiła klamerki butów i ruszyła z powrotem w stronę nieznajomego w czerwonym płaszczu. Ze zdziwieniem zauważyła w jego szeroko otwartych oczach grozę, gdy napotkały wzrokiem noże u jej pasa. Elfka zasłoniła je płaszczem, który także zdobyła z powrotem i z uniesioną głową minęła wszystkich strażników zastygniętych w bezruchu.
    Zanim odeszła na niecałe sto kroków, usłyszała za swymi plecami:
 - Jak mogłeś dopuścić, by jakieś obce stworzenie z dostępem do broni przebywało w obliczu księcia?! Zawiśniesz za to!
 - Ależ, panie, przecież pozbyliśmy się…
 - Zamilcz! 


     Thirra zachichotała pod nosem, wyobrażając sobie blade, pomarszczone oblicze woźnicy na stryczku.
- Oni wszyscy powinni zawisnąć – pomyślała, raźno maszerując w stronę stolicy.

<Sarenko?>