sobota, 7 października 2017

Od Silyena do Bezimiennego

***
   Spotkanie to wywarło na nim tak wielkie emocje. Popadał co chwilę ze skrajności w skrajność. Wewnętrzne szczęście przeistaczało się w smutek, rozgoryczenie, a potem znów ogromną sympatię kierowaną do całego zdarzenia. Nie obawiał się „tych”, o których wspominał białowłosy. Był zbyt pewny siebie, by pozwolić na krzywdę drugiego. Pomimo tak skromnej znajomości, nie chciał pozwolić na jego zranienie. Sam nie rozumiał co tak mocno wiąże go z rozmówcą, powiernikiem nocy. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, a mimo to lubił spędzać z nim czas w dziwnej melancholii. Kiedy rozumne oczy zwierzęcia spoglądały w niebo z towarzystwem tych pozornie ludzkich, przez głowę przebijały się nikłe wspomnienia twarzy. Zapomnienie, zatarcie wszelkich śladów bytowania. W dużej mierze nie pamiętał już jak wyglądała matka i ojciec. Choć w pałacu wisiały ich portrety i każdych poprzednich władców, nie umiał stworzyć fantazji, gdzie ich sylwetki i pełne twarze bez zniekształceń umysłu, poruszają się. Wszyscy przyzwyczajamy się do śmierci, następuje to wolno, z czasem. Po tygodniu żyjemy w nostalgicznym stanie, gdzie wszystko nam przypomina o danych osobach. Kiedy upłyną dwa tygodnie potrafimy patrzeć na przedmioty jakie kojarzą nam się z istotą. Po trzech, funkcjonujemy niemal normalnie, śmiejemy się i dokazujemy. Niezawodny przyjaciel, z drugiej strony tak brutalny, odbierający wspomnienia. Niczym miecz jednosieczny, którym uderza się podczas treningu stroną nieostrą, a podczas walki przeciwnie. Niekiedy życie osnuwa trudną do zrozumienia aurę, poddaje się ją kontemplacji, z której nigdy nic nie wynika. Krąg życia z ogromem przeszkód, nieproszonymi gośćmi i beznadziejnie uformowanymi zdarzeniami. Podkładane pod nogi kołki, o które powinno się potykać, choć chcąc oszukać przeznaczenie przeskakujemy je, wpadając w dół. Nic nie dzieje się bez przyczyny, prawda?
   Drobne kroki rozbrzmiewały ciszą, trawa kładła się pod stopami, tworzył się szereg wgnieceń. Szumiał jedynie wiatr, bo na pewien moment między dwojgiem mężczyzn zapanowała cisza. Niezręczna lub błoga, Silyen nie wydawał się o tym rozmyślać. Szedł myśląc o rzeczach przyziemnych, nie o tym co powie w zamku, nie o tym, gdzie dokładnie powinni pójść. Szedł, bo niosły go nogi, a doskonale znały drogę. Dziś pałac, jutro zaprzyjaźniony kapłan. Czy nie byłby to idealny plan? Świątynia z celą, wbrew pozorom przyjemna, gdzie znajdują się wszelkie potrzebne rzeczy, a i wystrój jest obfity. Świątynie bogini urodzaju przystrojone w zieleń, ze wspaniałymi ogrodami, zaciszne i przyjazne. Mimo to, prawdopodobnie nieodpowiedzialnym byłoby, gdyby zrobił wszystko na własną rękę. Zaprowadzenie tam osobnika, którego król nigdy nie widział? Skądże. Mógłby widzieć w nim bezdomnego, któremu książę z dobrego serca poszukuje kawałka podłogi. Nie byłaby to z pewnością dobra wizja. Kiedy to wkroczyli do miasta, młodzieniec raz jeszcze poprawił na sobie płaszcz, zamykając palce na wewnętrznej stronie materiału. Puste ulice, zaciemnione zaułki, zimna kamienna droga prowadząca od bramy po sam dom królewskiej rodziny. Dom – tak delikatnie zarysowana bogatość tego dokąd zmierzali. W pewnym sensie to dobre. U murów, które otaczały ogromną, jasną budowlę ze zdobionymi okiennicami, warownymi wieżami, stali strażnicy, wartujący dobami, zmieniając się. Na baczność, bez ruchu na twarzy, z halabardami w dłoni i tarczami u boku. Zimne spojrzenie przenieśli na przychodnych, a dotąd skrzyżowane długie bronie rozwarły się wpuszczając księcia i jego gościa. Poczuł swego rodzaju satysfakcję, jak teraz czuł się białowłosy? Był przytłoczony, może zdziwiony lub zaskoczony? Nie przeciągając nieco pociągnął go ruchem ręki, zapominając wcześniej, że wciąż trzyma jego dłoń. Ogromne drzwi, tak mosiężne i pięknie zdobione w złocie i brązie, przed którymi stali kolejni, a które prowadziły do wewnątrz. Halabardy ponownie rozplątały się, ściśnięte zawzięcie, a kolejne kroki wprowadziły ich do królewskiego pałacu. Czerwony dywan zdobiony u krańców rozpościerał się przez całą długość korytarza. Jasne ceglane ściany, zapalone pochodnie co kilka wymierzonych metrów, roślinność rozstawiona w równie symetrycznych odstępach, obrazy portretowe aktualnych członków rodziny, naprzeciw schody prowadzące na kolejne piętra zamkowe. On sam zajmował jedną z wież, niewielką komnatę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Cała profuzja skromnie określonego domu, uderzyła do niego nagle. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy z tego jak piękny jest zamek. Nie przywiązywał do tego wagi, teraz zaś, na jego twarzy pojawił się nikły uśmieszek świadczący o zachwycie. Wewnątrz służba i mieszkańcy na pewno już spali, niedługo miał wstać świt. Oni sami mieli przetrwać do rana, posilić się i udać się do bardziej stałego schronienia dla Bezimiennego.
   Wewnątrz budynku było znacznie cieplej niż na zewnątrz. Ściany grodzące od chłodu, rozpalone pochodnie, czyli ogień zabijający chłód. Silyen na chwilę zatrzymał się podczas tych rozmyślań, a potem pokierował się w stronę schodów.
- Dziś zostaniesz u mnie, przyjacielu. Jutro pokażę ci miejsce, w którym będziesz równie bezpieczny i mam nadzieję, że ci się spodoba, obiecuję. – spojrzał na niego przez ramię, mówiąc kojącym głosem.
Może nieco usypiającym, a może tylko tak zdawało się jemu samemu. Schody wyróżniały się chłodem, ale bose stopy młodego mężczyzny przyzwyczaiły się już do tego uczucia. Przemierzył w ten sposób długawą drogę i nie zwracał na to większej uwagi. Wystrój nie zmieniał się wyjątkowo bardzo, z każdym jednak piętrem pojawiało się coraz więcej drzwi, które prowadziły do nieznanych Bezimiennemu pokoi. Sala balowa, rozmaitość komnat, wiele pokoje z portretami, rodzinnymi pamiątkami, gabinety, sala tronowa, kuchnia, jadalnie, zbrojownia i podziemne schrony. Potęga wszystkiego. Również obecny był ogród jakoby pośrodku wszystkiego, piękny, zielony. Stworzony i okiełznany na prośbę obecnej królowej, babki Silyena i jego brata Yedhela.
- Czy jesteś głodny, spragniony, przyjacielu? – dodał po chwili, kiedy pokonywali schody.
Kuchnia znajdowała się w pewnym sensie po drodze, choć ciemnowłosy nie potrafił przyrządzać jedzenia, coś z pewnością znalazłoby się tam, co pomogłoby zatuszować głód do rannego śniadania. Wtedy kuchmistrzowie jak i cała pomocna w tamtejszym regionie służba zaopiekowałaby się wszystkim tym, co potrzebne. Zastanawiał się jak bardzo źli będą na niego władcy czy uda mu się w pewien sposób udobruchać ich rozgniewanie. Jedna noc, a właściwie pozostałe kilka godzin, na tym mu w danej chwili zależało.
   Czemu tak bardzo mu zaufał. To lekkomyślne, sprowadzanie względnie nieznajomego, a w dodatku prawdopodobnie zabójcy do zamku. Pokazał mu jak się tam dostać, udostępnił pełne pole do zabawy śmiercionośnymi ostrzami. Nie znał jego pochodzenia, historii czy choćby imienia, bo wymienionym nie chciał być nazywany. Mimo to, przyprowadził go, a przekonały go monologi nocne. Cóż za idiotyzm. Dopiero teraz poczuł swego rodzaju nasilające się obawy, ozwał go przyjacielem? Kilkukrotnie. Przecież… lubił jak nazywał  go Sarenką.
***
[Bezimienny? Wybacz, że tyle czekałeś.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz