środa, 27 września 2017

Od Tyve do Silyena



Cóż, wszystko wskazywało na to, że zostałam najzwyczajniej w świecie zdekonspirowana. Mój wewnętrzny instynkt dzikiej i nieokiełznanej bestii, a dokładniej cwanego lisa, podpowiadał mi nieśmiało, żebym nadal siedziała w ukryciu i udawała, że mnie tam nie ma. Być może obserwowana od jakiegoś czasu przeze mnie dwójka oleje całą sprawę i stwierdzi, że to jakiś zwyczajny wypłoch goniący za szczurem, a nie nadstawiające ciekawskie uszy dziewczę. A słuchać akurat było czego, no bo w końcu mogłabym kompletnie bezpłatnie dowiedzieć się paru interesujących i miałam nadzieje, że dość prywatnych ploteczek z życia królewskiego dworu, którymi nie dzielą się aż tak chętnie, jakbym tego bardzo chciała. A doskonale wiem, że nie jeden naprawdę wiele by dał, by uszczknąć nieco z tej ograniczonej wiedzy, nie mogłam więc zmarnować takiej wspaniałej, nadarzającej się okazji i tak po prostu się wycofać.
Nie wiem czemu, ale przy mojej skromnej osobie, ludzie nie są jakoś wyjątkowo skorzy do głębszych zwierzeń, no, chyba że są pod wpływem jakiegoś cudotwórczego trunku wysokoprocentowego, wtedy to nawet odrapanej ścianie w karczmie mogą się bez oporów wylewnie wygadać, ciekawe czy to dlatego, że w połowie jestem lisem? Pieprzeni rasiści. Bo przecież z pewnością nie jest to związane z tym, że jestem jedną z największych plotkar, jakie stąpały po tym naszym kochanym świecie. Chociaż plotkarą tak do końca nazwać siebie nie mogę, ja po prostu trudnię się sprzedażą przeróżnych informacji, a przecież to do czegoś zobowiązuje.
Wracając do zaistniałej sytuacji. Mój rozum natomiast nie był aż tak subtelny, jak wewnętrzny głos, walił jak oszalały w bębny i błagał, bym tym razem, nie kazała, mu się jak zwykle zamknąć i raczyła go chociaż wysłuchać. Futrzasty przyjaciel księcia, jak i sam książę, zapewne wyczuli moją obecność, a grając na zwłokę i tak niczego nie zyskam. Mogłam sobie co najwyżej poważnie zaszkodzić, gdyby udało im się mnie nakryć na bezczelnym podsłuchiwaniu, to znaczy na subtelnym zaznajamianiu się ze stanem faktycznym. Przybierając cwaniacki uśmieszek, pewnym krokiem podeszłam do lustrowanej przeze mnie dwójki i udając zaskoczenie, zupełnie jakbym przypadkiem się tam znalazła, a już zwłaszcza, w żadnym wypadku ich nie obserwowała, odezwałam się.
- Proszę, proszę, proszę, czyż to nie nasza wspaniała książęca mość? Chyba dotarliśmy do momentu, w którym powinnam się skłonić do stóp – jednak moje ciało nawet nie drgnęło, by wykonać choćby najmniejsze dygnięcie, zamiast tego usilnie powstrzymywałam się, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Władza jakoś nigdy nie robiła na mnie żadnego wrażenia, a już zwłaszcza taka co to o kilka lat starsza ode mnie jest. Nie rozśmieszajcie mnie, to nie władza, tylko gówniarstwo jakieś i tyle. Ja rozumiem, że gdybym spotkała jego ojca, to by była całkiem inna rozmowa, bicie pokłonów, fanfary i takie różne bajery, by wkupić się jakoś w łaski pana. Zapewne niedane by było mi podejść na mniej niż dwadzieścia kroków, straż czy kto tam jeszcze posłusznie się za nim pałęta, niczym wierne pieski machając wesoło ogonkiem, strzelałaby do mnie jak do tej biednej, przysłowiowej kaczki. O ile w ogóle zdecydowałby się na opuszczenie swoich kipiących od złota komnat wysadzanych diamentami i bóg jeden wie czym jeszcze. A to, że nasz wspaniały książę wychodzi ze swojego pałacu bez eskorty, już dawno obiło mi się o moje wścibskie uszka, w końcu jakby nie patrzeć jestem naprawdę doinformowaną osóbką, mało która tajemnica jest w stanie się przede mną uchować. Problem mój polegał na tym, że jeśli chodziło o te niezmiernie interesujące pogłoski, jakoś do tej pory nie udało mi się ich zweryfikować i wstrzelić akurat w moment, w którym mężczyzna opuści swoje królewskie włości. Nie to, że codziennie czatuję godzinami pod zamkową bramą i skrupulatnie notuję wszystkie wyjścia naszego księcia. Aż tak zdesperowana nigdy nie byłam, by zdobyć jakiekolwiek informacje, więc i tym razem nie miałam zamiaru się tak kompromitować. Po prostu czasem, gdy mi się wyjątkowo nudzi, przespaceruję się tak bez celu w okolicach pałacu i rzucę okiem czy nie ma czegoś, co mnie może zainteresować.
Tym razem poszczęściło mi się i to dość konkretnie. Nasz księciunio jak malowany stał na wyciągnięcie mojej ręki, co więcej wcale nie wyglądał, jakby miał się gdzieś ruszyć. I to trafiłam na niego właściwie całkiem przypadkiem, a przecież urodzin dzisiaj nie mam, żeby takie nieoczekiwane, ale jakże przyjemne prezenty od losu dostawać. Widocznie ktoś tam u góry bardzo mnie lubi i wyjątkowo ceni, więc postanowił pogłaskać mnie dziś po główce swą niewidzialną dłonią, jednocześnie spełniając jedno z moich dziecięcych marzeń. Z tą różnicą, że małe dziewczynki zazwyczaj marzą o spotkaniu swego wybranego księcia na białym rumaku, z którym, oczywiście po zakochaniu się od pierwszego wejrzenia, mogłyby wziąć wspaniały ślub z rzeszą gości oraz najlepszą orkiestrą, by na koniec mieć gromadkę uroczych smarkaczy, a szczerbaci chłopcy z drewnianymi mieczykami o dalekich podróżach w nieznane, niebezpiecznych i wstrzymujących oddech pojedynkach na śmierć i życie czy poskramianiu gołymi rękami okrutnych bestii z największej i najgłuchszej dziczy. W przeciwieństwie do nich wszystkich ja pragnęłam go spotkać tylko po to, by zaspokoić swoją chorą ciekawość i później móc upchnąć za naprawdę grube pieniądze jak najwięcej właściwie totalnie bezsensownych bzdur, jakiemuś nadzianemu palantowi, któremu i tak te informacje na nic nigdy się nie przydadzą, więc jedynie czym będzie mógł się poszczycić to to, że jako jeden z nielicznych coś tam wie. Nie powiem, osiągnięcie niesamowite, dorobek życia po prostu, nic tylko gratulować głupoty.


Książę mój?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz