Prychnął ze wściekłości, gdy chłopaczek salwował się
ucieczką. W przeciwieństwie do swojej ofiary, dziki nawet nie próbował wdrapać
się na drzewo. Nie był przecież głupi, znał zdolności i przewagę chłopaka.
Zamiast tego, z delikatnym uśmiechem malującym się na ustach pomimo irytacji,
uniósł ręce na wysokość twarzy, odczekał i wystrzelił kulę ognia idealnie w
momencie, w którym jego zwierzyna skoczyła. Pocisk spudłował jedynie odrobinę.
Dziki zmarszczył nos, rozczarowany niemalże, rzucając się w pościg. Obserwował,
jak młody chłopak podciąga się, zapominając o zranionej ręce. Ta nieostrożność
watra jest odnotowania. Może się przydać. Pomimo ran jednak potwór nie zdawał
się wcale osłabiony. Sarai słał w jego kierunki słupy ognia, żeby skierować go
w odpowiednią stronę. Ogółem, dziki starał się utrzymać chłopaka na terenie
który już dobrze poznał, odzyskując w ten sposób przewagę.
Nagle jednak potwór wyskoczył w tył, nad Sarai'em. Dziki podążył za nim
wzrokiem, zatrzymując się natychmiast. Piętami zarył w miękkie, leśne podłoże.
Dobrze, że nie było ślisko, bo tego typu manewr stanowczo by mu nie wyszedł.
Skoczność chłopaka nie przestawała go zadziwiać. Pod tym względem Sarai był w
stanie uwierzyć, że to dziecko niemalże, które goni, może być potworem.
Szybkość i wytrzymałość także robiły niemałe wrażenie. Spróbował osłonić się,
gdy tylko zauważył błysk odbitego światła księżyca na jakimś metalu w rękach
chłopaka.
Nawet udało mu się uniknąć ataku, gdy ten ostro zapikował w dół. Dziki
intuicyjnie posłał w jego kierunku kolejną kulę ognia, by chociaż trochę kontrolować
ruch potwora.
Przygotowany na atak od przodu, jedynie w ostatniej chwili zdążył zareagować,
gdy chłopak znalazł się za jego plecami. Jednak nie udało mu się nawet uniknąć
ataku, który rozorał mu plecy od łopatki po lędźwie. Syknął, odskakując przed siebie
i ignorując krew, która zaczęła spływać mu wzdłuż kręgosłupa. Rana nie była
głęboka ani zbyt dotkliwa, skoro nie miał żadnego problemu z poruszaniem się.
Następne ataki nastąpiły tuż po sobie, a ich celem były nogi dzikiego. Ten
warknął, broniąc sie jak tylko mógł. Był wściekły, że pozwolił zepchnąć się do
defensywy i odwrócić role. Ale nie mógł się dziwić. Nawet szczur zapędzony w
róg zaczyna dotkliwie gryźć. Dwa kolejne razy dał się, przez własną
nieudolność, zranić w nogi, nie dotkliwie, ale jednak. Czuł, jak krew przylepia
mu ubranie do ran. Wtedy też, uderzeniem nogi w ziemię wywołał słup ognia tuż
przed chłopaczkiem. Dziki uśmiechnął
się, gdy potwór musiał zmienić tor ruchu, a jego ubranie rozżarzyło się
delikatnie. Powoli sprawy zaczęły wracać na właściwy tor. Przy kolejnym ataku chłopaka,
dziki zauważył delikatne drżenie mięśni swojej ofiary. Idealnie, chłopakowi, w
przeciwieństwie do łowcy, czyli dorosłego mężczyzny, nie starczy już dużo siły
na walkę. Sarai co prawda też czuł już zmęczenie w mięśniach, jednak nie było
to wyczerpanie, nawet jeśli został ranny.
Rutynowo posyłał płomienie w kierunku psa, jakim był chłopak, zmuszając go do
ciągłego ruchu. Wiedział, że w ten sposób po prostu go zamęczy. I nie musiał
czekać długo, ponieważ chłopak, czy tam potwór, wpadł prosto w płomienie. Żar i
brak tlenu natychmiast pozbawił go przytomności. Sarai od razu skoczył ku niemu i jednym gestem wygasił ogień. Klęknął ze zmęczenia przy nieprzytomnym
chłopaku. Zaczął się niekontrolowanie śmiać. Na smoki, dawno nie walczył tak,
żeby zastanawiać się, czy czasem nie przegra.
Dziki obejrzał pokrótce chłopaka. Nie licząc rany ręki i na tyle delikatnych
oparzeń, że nawet nie powstaną bąble, potwór nie był bardziej poturbowany. Sarai westchnął, podnosząc potwora. Był
stanowczo zbyt lekki. Lżejszy, niż się nawet wydawało.
Po drodze zabrał sznur, który porzucił, gdy chłopak mu się wyrwał. Zdecydował,
że zwiąże mu nogi i zdrową rękę, na wszelki wypadek, gdyby ten się nagle
ocknął. Łowca nie chciał ryzykować jednak większego uszkodzenia złamanej ręki.
Opatrunki, bandaże i wodę znalazł tam, gdzie je zostawił - przy wierzchowcu, w
małym domku na skraju sadu. Syknął z bólu, kładąc nadal nieprzytomnego chłopaka
na trawie , obok płotu. Rany na plecach zaczynały dzikiego ponownie boleć przy
jakimkolwiek pochyleniu się, otwierając sie pewno.
Przyjrzał się ponownie złamaniu otwartemu chłopaka. Przeklął,
gdy okazało się, że nadal krwawi. Ale przynajmniej chłopak sam nastawił
odpowiednio kość. Tyle, ze mógł ostrą częścią kości przeciąć dodatkowo kolejne
mięśnie. W takim przypadku dziki nie mógł odkazić tego alkoholem, a musiał
wypalić i by zdezynfekować i by zahamować dalsze krwawienie. Z niechęcią
wyciągnął sztylet i rozgrzał do czerwoności w płomieniach z własnej dłoni.
Przynajmniej potwór jest nieprzytomny, więc nie poczuje bólu. Jak na razie,
tyle musi wystarczyć jeśli chodzi o zapobieganie zakażeniu. Dziki usztywnił
rękę i przyłożył opatrunkiem lekko nasączonym alkoholem i wodą. Gdy tylko
odwiedzi karczmę wypyta o jakaś akuszerkę czy medyka, by kupić coś
mocniejszego, niż lekka żytnia, żeby lepiej zdezynfekować rany. Po opatrzeniu potwora i przewiązaniu mu
sznurów tak, by uniemożliwiły ruszanie obiema rękami, ale bez ryzyka
uszkodzenia złamania, dziki zajął się swoimi zranieniami. Rany na udzie i łydce
nie były na tyle głębokie by trzeba było poświęcać im więcej uwagi, niż zwykłe
przemycie alkoholem. Bandaży,
stwierdził, że nie potrzebuje. Rany na plecach za to wymagały większego
zaangażowania. Dziki zaczynał gratulować chłopaczkowi, że temu udało się zranić go w najgorszym
możliwym miejscu, żeby je zdezynfekować sobie samemu. Po dłuższych staraniach i
wiązance przekleństw w ojczystym języku wyrzuconych z siebie na jednym wdechu
stwierdził, że wali, nie robi. Przelał sobie jedynie plecy wodą i założył nową
koszulę, którą miał w jukach.
Później siada, oparty bokiem o płot naprzeciwko potwora i czekał. Musiał
walczyć z sennością o świcie, gdy nagle usłyszał drwiące pytanie. Pytasz, od
kiedy Łowcy opatrują swe zarobki? Odkąd płacą im za żywych, a nie martwych.
Albo kiedy rozważają czy zleceniodawca jest godny zaufania, czy szukają
informacji. Ale nie musisz o tym wiedzieć, dodał z uśmiechem.
- Płacą wystarczająco dużo, bym chciał utrzymać cię w dobrym
stanie - stwierdził, wzruszając ramionami. Natychmiast pożałował tego gestu,
gdy ostry ból przeszył jego plecy. Zmarszczył brwi. - To też, nieco zabrania mi cię zabić.
Wstał, z ociąganiem i sykiem, ale jednak i podszedł do wierzchowca. Miał
wyciągnąć z juk prowiant - trochę
pieczywa, suszone mięso. Nic ciekawego. Ale jednak pewno dla niedożywionego
chłopaka to i tak byłaby jedna z największych uczt od dawna. Jednak zawahał
się. I słusznie. Chłopaczek pewno i tak spróbowałby uciec, gdyby tylko odwiązał
mu chociaż jedną rękę. Albo odmówiłby jedzenia, co bardziej prawdopodobne. Dokładnie jak zdziczałe, schwytane zwierze.
Sarai odwrócił się więc, z wyraźnym zmęczeniem malującym się twarzy. Dobrze, że do miasta było nie daleko. Jeszcze
lepiej, że w mieście Mór miał kryjówki. Gorzej, że Mór będzie chciał
przesłuchać dzieciaka. A tego Sarai każdemu by współczuł. Ale cóż, było to najbezpieczniejsze miejsce,
z którego potwór na pewno nie zdołałby uciec. I miejsce, w którym otrzyma pomoc
w kwestii złamania otwartego.
Bez słowa wyjaśnienia podszedł do chłopaka i podniósł go, zgrzytając zębami gdy
rany na plecach zapiekły. Przerzucił go, w miarę delikatnie, przez grzbiet
Tsintaha, tak, że ten wisiał na brzuchu i sam wskoczył za chłopaka.
- Jeśli cię interesuje, gdzie planuję cię zawieźć - to nie, jeszcze nie oni.
Początkowo muszę jednak znaleźć parę odpowiedzi.
***
Podróż nie należała do najprzyjemniejszych, ale przynajmniej
nie było. Korzystając z tego, że dopiero świtało, Saraiowi udało się zbyć
wartowników, zbyt ciekawskich kogo przewozi. Narzucona na potwora derka
sugerowała, że to jakiś zwykły trup, więc też strażnicy zniechęcili się szybko.
Znalezienie kryjówki skrytobójców za to było już nieco trudniejszym zadaniem,
nawet jeśli pamiętało się, gdzie ona powinna być, czy jak do niej trafić. Sarai
niestety i tak wierzchowca zostawić musiał w pobliskiej stajni. Tam też, z
przezorności zasłonił potworowi oczy i przerzucił go sobie przez ramie i przeklinając
ból całych pleców, szukał kryjówki. Przynajmniej nie musiał się martwić, że jeśli chłopaczek
ucieknie, będzie wiedział gdzie się znajduje.
Drzwi kryjówki, jak zawsze otworzyły się opornie. I jak zawsze, początkowo nie
spotkał nikogo. Idąc po skrzypiących, zakurzonych stopniach mogło by się
wydawać, że w tej kamieniczce od dawna nikt nie postawić stopy. Jednak było to
tylko złudne wrażenie. Skrytobójcy, jak cienie, otoczyli go. Sarai prychnął. Jak zawsze, nie usłyszał ich.
Był ciekawy, czy potwór mógł pochwalić się lepszym słuchem czy zmysłem.
- Mór nie jest obecny - powiedział jeden z nich, cicho, niepewnie patrząc na
sylwetkę przewieszoną przez ramię Łowcy.
- To dobrze. Słyszysz, potworze, ominie
cię największa zabawa. - Odparł Sarai, niby zwracając się do swojej pochwytanej
nagrody, jednak było to zwykłe zagranie. Wiedział, że spośród tych, którzy
stoją dookoła niego, ktoś musiał być
wyznaczony dowódcą, gdy Mora nie było. Poinformował go po prostu, kogo Sarai
przyniósł.
W sumie ciekawe. Mór od dawna, z
opowieści przynajmniej tak wynikało, nie brał zleceń dla siebie. Czyli pewno i tym razem załatwiał coś
szybkiego i powinien tego samego dnia wrócić.
Jedna z sylwetek wyszła z cienia korytarza. Mężczyzna, o orzechowych,
falowanych włosach. I zimnych oczach. Niczym z lodu. Dziki spiął się, co pewno
nie umknęło uwadze potwora. Po prostu, nie znał tego łowcy. A przynajmniej,
nigdy do tej pory, gdy korzystał z pomocy Szczurów, nie spotkał się z tymi
lodowatymi oczami.
Mężczyzna zaprowadził go do pokoju jednego z wielu na piętrze. Jednak był to
jeden z bocznych pokoi, usytuowany niemalże przy drugiej klatce schodowej.
Sarai nie był pewny, gdzie ona prowadziła. Ale po obejrzeniu pokoju
przynajmniej przekonał się, że nie ma on okien. Czyli pewno był specjalnie
przeznaczony i dla osób, które mogły by w tym pokoju nie chcieć przebywać. Pomieszczenie nie było duże, znajdowało się w
nim łóżko, stolik ze świeczką.
- Jak czegoś potrzebujesz, musisz to sobie załatwić - Stwierdził szybko
skrytobójca, po czym zostawił klucz na stoliku i wyszedł.
Sarai ściągnął w końcu ciężar ze swojego ramienia i położył chłopaka, wbrew
protestom, na łóżku. Odsłonił mu oczy, przeklinając, że musi się pochylić i
wywoła to jedynie kolejną falę bólu. Zdecydował się też, po tym jak zamknął i
zabezpieczył drzwi, że może rozwiązać dzieciakowi ręce przynajmniej tyle, by
nie miał ich na plecach i mógł ewentualnie chwycić coś w dłonie. Najpierw jednak wyciągnął prowiant, który
zabrał z juk i położył go na stole.
- Jeśli chcesz coś zjeść, proszę bardzo. Tylko musisz powiedzieć mi, dlaczego się ich tak boisz. - Powiedział, spokojnie wgryzając się w soczyste jabłko i opierając się biodrem o stół. Coś za coś.Chłopaczek pewno odmówi jedzenia, czy mówienia. Trudno, jego strata. Mór i tak wyciągnie z niego wszystko, co tylko będzie chciał.
<Potworze, może jakaś opowieść jednak będzie dobrą ceną?>