Biegł. Biegł od zmierzchu do świtu, a kiedy słońce świeciło, ukrywał się albo polował. Chociaż na to drugie nie mógł sobie zbyt często pozwalać. Polowanie wymaga czasu, którego nie miał dużo. Nie był już do końca pewien, przed czym tak uciekał, ale wiedział, że musi to robić szybko i nie zostawiać po sobie śladów. Wykonanie tego drugiego było prawie niemożliwe, gdyż każda łapa głęboko odciskała się w zimnym puchu. Gdy przez pierwsze dni i noce biegł jak najszybciej potrafił, nie zatrzymywał się ani na chwilę. Dopiero po jakimś czasie mógł sobie pozwolić na krążenie w kółko, zostawianie fałszywych tropów i zacieranie zostawianego po sobie tropu. Czasem z nieba spadały białe, zimne drobinki, nie raz przemieszane z deszczem, wtedy nie musiał martwić się o to wszystko - jakiekolwiek poszlaki po nim były przysypywane i znikały bez śladu.
Im dłużej biegł na południe, tym cieńsza stawała się śniegowa warstwa i robiło się coraz cieplej. Tam, gdzie się urodził, prawie zawsze było mroźno. Jego grube futro było przystosowane do minusowych temperatur, ale czy da sobie radę ze słońcem? Przed nim rozpościerał się wielki nieznany mu dotąd świat. Jednak dla jego wilkorowego umysłu nie było to coś, nad czym by się długo zastanawiał. To, co teraz było ważne, to uciekać i nie umrzeć z głodu. Nie dać się zabić (na przykład jakiemuś przerośniętemu misiowi). Nie zginąć (z przemęczenia albo wchodząc w jakąś durną pułapkę). Generalnie przetrwać – o to przecież cały ten czas chodziło. Uciekał. Właśnie tak – uciekał. Robił to, żeby żyć. Jego zmysł samozachowawczy był tym, czym się kierował, gdy tak biegł pozornie bez celu. Coś go ciągnęło w te ciepłe lądy. Coś wyraźnie prowadziło go w jedną stronę, gdy zamykał oczy i zaczynał węszyć. Bardzo cienka wstążeczka jakiegoś nieznanego zapachu. Cokolwiek to było, nie mógł się oprzeć podążaniu za tą wonią, więc się nie opierał.
***
Śnieg już w ogóle nie padał. Jedyne, co leciało z nieba, to ciepły deszcz, a Alur zaczął gubić sierść. Nigdy mu się to wcześniej nie zdarzyło. Jego futro zostawało na każdym drzewie, o które się otarł, a za każdym razem, gdy się drapał, wypadały z niego całe kępy blado rudych włosów. Na początku się tym niepokoił. Po pierwsze – tracił w dużych ilościach coś, co było wcześniej przyczepione do jego skóry, kto by się tym nie przejmował? Po drugie – zostawiał za sobą ścieżkę, którą by wytropił nawet na wpół ślepy i z przytępionym węchem starzec. Nie był w stanie tego wszystkiego zakopywać, bo czasami nawet nie zdawał sobie, że znowu wypada mu futro. Jednak im noce robiły się krótsze, a dnie dłuższe, tym bardziej zaczynał pojmować, dlaczego tak się dzieje. Słońce grzało bardziej niż kiedykolwiek, więc zaczął dziękować naturze, że wymyśliła coś takiego jak pozbywanie się zimowej sierści.
Szedł powoli, odpoczywając, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Przymknął oczy i zaczął węszyć. TO BYŁ TEN ZAPACH. Przyspieszył do truchtu, podążając za tą intrygującą wonią. Stanął jak wryty. Źródło tego zapachu było tuż obok. Zaraz za tymi krzakami. Położył się na brzuchu, żeby się za nimi schować. Bardzo powoli i bezszelestnie wysunął nos między gałęzie. Tak, to zdecydowanie było to. Przysunął się jeszcze bliżej, żeby mógł to c o ś zobaczyć. Jego zielone oczy rozszerzyły się, gdy ujrzał smukłą postać w rzece, kilka, może kilkanaście metrów od niego. Miała długie, jasne włosy, które spływały po jej bladych plecach. Człowiek? Nie, coś w jej zapachu było innego. Bardziej mistycznego. Nigdy nie widział tak pięknej istoty. Coś mgliście zaczęło mu się przypominać. Jakby ktoś powoli zaczynał otwierać jakąś śluzę w jego umyśle. Zapach piekącego się ciasta... Ciepło dłoni matki… Mocny uścisk ojca… Uciekające dziewczyny, które śmiały się i co chwila się oglądały za siebie krzycząc „Alur! Biegniesz? Szybciej, bo się zaraz spóźnimy!” Alur. Alur Kardass. Nazywał się Alur Kardass, był zmiennokształtnym i uciekał przed wyrokiem śmierci w swoim kraju.
(Did shit just got real? XD)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz