czwartek, 19 października 2017

od Corrima

Świetlik wyciągnęła nos w stronę otwartego okna, węsząc zawzięcie w powietrzu, gdy tylko poczuła zapach ryb, rano jeszcze świeżych, przynoszony przez wpadającą do pomieszczenia słoną morską bryzę. Corrim poklepał ją po potężnym łbie w czymś na kształ roztargnienia, bez większego zainteresowania wyglądając przez to samo okno, wychodzące na nabrzeże; kilka samotnych kutrów kołysało się na ciemnej tafli morza, jakby poganiane przez niecierpliwe pokrzykiwania mew czekających już na wieczorny posiłek.
– Jesteś bardzo ciekawą osobą, wiesz? – odezwał się po chwili, nie spuszczając znudzonego wzroku ze smukłych, białych ptasich kształtów szybujących w powietrzu bez najmniejszego wysiłku. Suka ułożyła mu się u stóp, niezainteresowana już zapachem, który najwyraźniej wcale nie oznaczał przekąski. – Wciąż nie jestem pewien, czy aż tak bardzo ci życie niemiłe, czy po prostu jesteś na tyle głupi, żeby narażać się bez większego powodu. Krowa. Naprawdę?
Właściwie wcale nie chciał się tego dnia ruszać ze świątyni. Zresztą jak przez zdecydowaną większość dni, o ile akurat nie miał czegoś wybitnie ważnego do załatwienia na mieście; a trzeba przyznać, że gdy jest się miejscowym kaznodzieją i odpowiada się głównie za dobre kontakty miejscowej ludności z istotą wyższą, raczej nie zdarza się, by trzeba było biegać rano do piekarza. Fakt jednak pozostaje faktem, że i kapłanom przydarzają się przypadki nagłe i niespodziewane, takie zrządzenia losu, których nie sposób przewidzieć, a które natychmiast wypędzają człowieka spod bezpiecznej, znajomej strzechy i pchają na drugi koniec miasta, przy okazji irytując niezmiernie faktem, że zwyczajnie nie sposób przewidzieć, kiedy i w jakiej formie postanowią pojawić się na twoim progu i zastukać radośnie do drzwi.
Plotka o wielkim gadzie, którego ponoć jeden z rolników widział z krowią nogą w paszczy, z całą pewnością mogła się do takich przypadków zaliczać. Szczególnie gdy wśród ludzi od poprzedniego wieczora krążyły raczej dość alarmujące wieści o cielęcia z jednego z nadmorskich pastwisk... i w połączeniu z faktem, że niektórzy kapłani znali pewne wielkie gady osobiście.
Krokodyl ułożony jak gdyby nigdy nic pod przeciwną ścianą jedynie wydał z siebie bulgoczący dźwięk zdający się dobiegać gdzieś z głębi gardła, ale nie zrobił nic więcej, zupełnie jakby karcący ton kapłana, tak podobny do tego, którym matki zwracają się do niesfornych dzieci, zupełnie do niego nie docierał. Świetlik leniwie zastrzygła w jego kierunku lewym uchem, ale pozostała w podobnym bezruchu. Corrimowi z kolei nie udało się powstrzymać głębokiego westchnienia. Miał coraz większe wrażenie, że jego słowa trafiają w próżnię, a jakaś jego część, mała, maluteńka, powoli zaczynała żałować, że w ogóle pozwolił głupim plotkom o jeszcze głupszym gadzie wyciągnąć się aż na samo nabrzeże.
– Będziesz miał przez to problemy – stwierdził jeszcze ze zrezygnowaniem, wcale nie spodziewając się, by miało to w jakikolwiek sposób cokolwiek zmienić. Ba, nie zdziwiłby się nawet, gdyby Aenain w ogóle całkowicie ignorował jego obecność i za chwilę zapadł w drzemkę. – Nawet jeśli nikt nie połączy faktów i rybacy nie załomoczą do twoich drzwi uzbrojeni w pochodnie i widły, to i tak będą znacznie uważniejsi. Ciężko jest przegapić ogromnego gada jeśli żyje się ze świadomością, że twoje cielę może skończyć w jego paszczy jako następne.


<mówiłem że lanie wody? mówiłem>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz