sobota, 30 września 2017

od Aenaina do Bezimiennego

Podczas gdy obcy zajął się chlebem, który po krótkich oględzinach zaczął znikać w zaskakującym tempie, Aenain patrzył w ogień, sącząc niespiesznie wino z glinianego kubka. Raz wyrwał się z zamyślenia, by obrócić ryby na drugą stronę, ale zaraz wrócił do swych myśli, tym razem jednak wpatrując się w pozłocone światłem zachodzącego słońca wody rzeki. Zorientował się, że koniec końców nie poczęstował gościa trunkiem dopiero wtedy, gdy jego własny kubek był pusty. Nim nalał sobie znowu, sięgnął po drugi, przeznaczony dla siedzącego naprzeciw niego chłopaka. Niemal w tym samym momencie usłyszał pytanie.
Właściwie nieco go ono zaskoczyło. Nawet nie był pewien, dlaczego - tak jakoś wydało mu się dziwne, szczególnie w połączeniu z zachrypniętym, szorstkim głosem pytającego.
- Kiedy chcesz - odparł nieco mechanicznie, zanim zdążył się zastanowić. Ale i nad czym miał się zastanawiać? Wzruszył ramionami i podał mu kubek z winem, który ten przyjął z pewną dozą nieufności. - Nie wyganiam cię. Już teraz nie ma sensu.
Na chwilę ponownie zapadła ta specyficzna cisza, która wydaje się jedynym właściwym rozwiązaniem. Nie była krępująca, nie była luźna, po prostu była...właściwa.
Talindyjczyk podzielił między nimi ryby i warzywa, dolał sobie wina i rozsiadł się wygodnie, już czując na sobie głodne psie spojrzenie.
- Uważaj na ości - ostrzegł swojego gościa, wyciągając rękę, by podrapać siedzącego tuż obok niego Damala za uchem. - To takie niewielkie, cieniutkie kostki luzem w mięsie. Postaraj się je wyciągać, bo jak się wbiją w szyję to nie jest za ciekawie.
Przez kolejne kilkanaście minut jedli pogrążeni w milczeniu przerywanym sporadycznie utyskiwaniem Aenaina, który burczał po talinddyjsku na naruszającego jego przestrzeń osobistą psa.
Krokodyl z oczywistego, pokrytego szorstką brązową sierścią powodu skończył  jeść pierwszy. Przeciągnął się z zadowoleniem, zdecydowanie usatysfakcjonowany kolacją, której nie chciałoby mu się prawdopodobnie przygotowywać, gdyby był dziś sam. 
I jak, zwrócisz honor swojej rybie? - zagadnął, uśmiechając się. Urwał, znów pogrążając się w myślach. Obserwował przez jakiś czas rzekę, a właściwie jej drugi brzeg, na którym dostrzegł jakiś ruch.
Potem przeniósł wzrok na swego gościa, który także skończył już jeść. Jemu również chwilę się przyglądał; uświadomił sobie nagle, że nie ma pojęcia, jak się do niego zwracać. Nie żeby to do tej pory w czymkolwiek przeszkadzało.
- Właściwie to jak cię zwą? - zapytał więc, uznawszy, że wypadałoby wiedzieć. A skoro już nadeszła jego kolej na zadawanie pytań, uznał, że nie zaszkodzi dowiedzieć się czegoś znacznie ważniejszego: - Byłeś niewolnikiem, mam rację? Czy twoi właściciele próbują cię odzyskać?
Czy jesteś warty wystarczająco wiele, by ścigali cię aż tu? Niemal zadał to pytanie. Uznał je jednak za zbyt okrutne; już i tak postanowił poruszyć niezwykle drażliwy temat. Ale musiał wiedzieć, niekoniecznie ze względu na zagrożenie ze strony panów złodziejaszka. Po prostu poczuł dziwną potrzebę wymienienia się doświadczeniami, powiedzenia, że on także był czyjąś własnością.
Chociaż, cóż, zawsze mógł się jeszcze pomylić. Chłopak równie dobrze mógł być na przykład obłąkany albo inaczej skrzywdzony przez los.

[Teraz to Krok czeka na zeznania. :>]

środa, 27 września 2017

Od Tyve do Silyena



Cóż, wszystko wskazywało na to, że zostałam najzwyczajniej w świecie zdekonspirowana. Mój wewnętrzny instynkt dzikiej i nieokiełznanej bestii, a dokładniej cwanego lisa, podpowiadał mi nieśmiało, żebym nadal siedziała w ukryciu i udawała, że mnie tam nie ma. Być może obserwowana od jakiegoś czasu przeze mnie dwójka oleje całą sprawę i stwierdzi, że to jakiś zwyczajny wypłoch goniący za szczurem, a nie nadstawiające ciekawskie uszy dziewczę. A słuchać akurat było czego, no bo w końcu mogłabym kompletnie bezpłatnie dowiedzieć się paru interesujących i miałam nadzieje, że dość prywatnych ploteczek z życia królewskiego dworu, którymi nie dzielą się aż tak chętnie, jakbym tego bardzo chciała. A doskonale wiem, że nie jeden naprawdę wiele by dał, by uszczknąć nieco z tej ograniczonej wiedzy, nie mogłam więc zmarnować takiej wspaniałej, nadarzającej się okazji i tak po prostu się wycofać.
Nie wiem czemu, ale przy mojej skromnej osobie, ludzie nie są jakoś wyjątkowo skorzy do głębszych zwierzeń, no, chyba że są pod wpływem jakiegoś cudotwórczego trunku wysokoprocentowego, wtedy to nawet odrapanej ścianie w karczmie mogą się bez oporów wylewnie wygadać, ciekawe czy to dlatego, że w połowie jestem lisem? Pieprzeni rasiści. Bo przecież z pewnością nie jest to związane z tym, że jestem jedną z największych plotkar, jakie stąpały po tym naszym kochanym świecie. Chociaż plotkarą tak do końca nazwać siebie nie mogę, ja po prostu trudnię się sprzedażą przeróżnych informacji, a przecież to do czegoś zobowiązuje.
Wracając do zaistniałej sytuacji. Mój rozum natomiast nie był aż tak subtelny, jak wewnętrzny głos, walił jak oszalały w bębny i błagał, bym tym razem, nie kazała, mu się jak zwykle zamknąć i raczyła go chociaż wysłuchać. Futrzasty przyjaciel księcia, jak i sam książę, zapewne wyczuli moją obecność, a grając na zwłokę i tak niczego nie zyskam. Mogłam sobie co najwyżej poważnie zaszkodzić, gdyby udało im się mnie nakryć na bezczelnym podsłuchiwaniu, to znaczy na subtelnym zaznajamianiu się ze stanem faktycznym. Przybierając cwaniacki uśmieszek, pewnym krokiem podeszłam do lustrowanej przeze mnie dwójki i udając zaskoczenie, zupełnie jakbym przypadkiem się tam znalazła, a już zwłaszcza, w żadnym wypadku ich nie obserwowała, odezwałam się.
- Proszę, proszę, proszę, czyż to nie nasza wspaniała książęca mość? Chyba dotarliśmy do momentu, w którym powinnam się skłonić do stóp – jednak moje ciało nawet nie drgnęło, by wykonać choćby najmniejsze dygnięcie, zamiast tego usilnie powstrzymywałam się, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Władza jakoś nigdy nie robiła na mnie żadnego wrażenia, a już zwłaszcza taka co to o kilka lat starsza ode mnie jest. Nie rozśmieszajcie mnie, to nie władza, tylko gówniarstwo jakieś i tyle. Ja rozumiem, że gdybym spotkała jego ojca, to by była całkiem inna rozmowa, bicie pokłonów, fanfary i takie różne bajery, by wkupić się jakoś w łaski pana. Zapewne niedane by było mi podejść na mniej niż dwadzieścia kroków, straż czy kto tam jeszcze posłusznie się za nim pałęta, niczym wierne pieski machając wesoło ogonkiem, strzelałaby do mnie jak do tej biednej, przysłowiowej kaczki. O ile w ogóle zdecydowałby się na opuszczenie swoich kipiących od złota komnat wysadzanych diamentami i bóg jeden wie czym jeszcze. A to, że nasz wspaniały książę wychodzi ze swojego pałacu bez eskorty, już dawno obiło mi się o moje wścibskie uszka, w końcu jakby nie patrzeć jestem naprawdę doinformowaną osóbką, mało która tajemnica jest w stanie się przede mną uchować. Problem mój polegał na tym, że jeśli chodziło o te niezmiernie interesujące pogłoski, jakoś do tej pory nie udało mi się ich zweryfikować i wstrzelić akurat w moment, w którym mężczyzna opuści swoje królewskie włości. Nie to, że codziennie czatuję godzinami pod zamkową bramą i skrupulatnie notuję wszystkie wyjścia naszego księcia. Aż tak zdesperowana nigdy nie byłam, by zdobyć jakiekolwiek informacje, więc i tym razem nie miałam zamiaru się tak kompromitować. Po prostu czasem, gdy mi się wyjątkowo nudzi, przespaceruję się tak bez celu w okolicach pałacu i rzucę okiem czy nie ma czegoś, co mnie może zainteresować.
Tym razem poszczęściło mi się i to dość konkretnie. Nasz księciunio jak malowany stał na wyciągnięcie mojej ręki, co więcej wcale nie wyglądał, jakby miał się gdzieś ruszyć. I to trafiłam na niego właściwie całkiem przypadkiem, a przecież urodzin dzisiaj nie mam, żeby takie nieoczekiwane, ale jakże przyjemne prezenty od losu dostawać. Widocznie ktoś tam u góry bardzo mnie lubi i wyjątkowo ceni, więc postanowił pogłaskać mnie dziś po główce swą niewidzialną dłonią, jednocześnie spełniając jedno z moich dziecięcych marzeń. Z tą różnicą, że małe dziewczynki zazwyczaj marzą o spotkaniu swego wybranego księcia na białym rumaku, z którym, oczywiście po zakochaniu się od pierwszego wejrzenia, mogłyby wziąć wspaniały ślub z rzeszą gości oraz najlepszą orkiestrą, by na koniec mieć gromadkę uroczych smarkaczy, a szczerbaci chłopcy z drewnianymi mieczykami o dalekich podróżach w nieznane, niebezpiecznych i wstrzymujących oddech pojedynkach na śmierć i życie czy poskramianiu gołymi rękami okrutnych bestii z największej i najgłuchszej dziczy. W przeciwieństwie do nich wszystkich ja pragnęłam go spotkać tylko po to, by zaspokoić swoją chorą ciekawość i później móc upchnąć za naprawdę grube pieniądze jak najwięcej właściwie totalnie bezsensownych bzdur, jakiemuś nadzianemu palantowi, któremu i tak te informacje na nic nigdy się nie przydadzą, więc jedynie czym będzie mógł się poszczycić to to, że jako jeden z nielicznych coś tam wie. Nie powiem, osiągnięcie niesamowite, dorobek życia po prostu, nic tylko gratulować głupoty.


Książę mój?

sobota, 23 września 2017

Noc Płomienia #1

Gdy pożar dłonią iskrzącą
W czerwień maluje obłoki

☀☀☀


   Kasztanowe kosmyki włosów sięgały postawnych ramion mężczyzny, raz w roku nadzorującego wszelkich obyczajów związanych ze Świętem Fearchara. Przyodziany był w długi płaszcz, barwy karmazynu, zapięty na ramionach, łopoczący na zrywającym się wietrze. Na jego głowie, okraszona piętnem czasu, widniała czaszka tura. Utrzymywała ona skórę odyńca, , dzielnie walczącego podczas jesiennych polowań, gdy śmierć przyszła i po niego. Energicznymi rucham zagarniał przychodnych, wierzących czy nie, nieistotne było dla niego. Ozdobne bransolety z metalu, dzwoniły przy każdym jego ruchu. Reszta ubioru mężczyzny nie była gorsza - odświętne, wspaniałe tkaniny mieniły się żywymi barwami przy najdelikatniejszym świetle. Promiennym uśmiechem, malującym się na ogorzałej wiatrem i słońcem, porośniętej ciemną brodą twarzy, a także i gestami dłoni, zapraszał ich do uczestnictwa w święcie, prowadził ich za sobą, prosto w ciemność, niemalże wymagając od nich zaufania i wiary.  Niebo powoli czerniało, a mieszkańcy schodzili się bez końca. A mężczyzna, który jako wysłannik boga doglądał Dnia Płomienia, patrzył na coraz to nowsze twarze, przyjemne  mu jak żadne inne. Dla tych osób, mężczyzna zdawał się niczym głos płomienny na ziemi, opleciony błogosławieństwem Fearchara.  Jego miedziano-złote oczy, choć względnie dzikie, idealnie pasowały do wydarzeń, co w kolejnych dniach nastąpić miały. Donośny głos kapłana niósł się daleko, mieszany raz za razem z radosnym śmiechem. Jak wieszcz, siedząc na skórach zwierzęcych, ze sztyletem ozdobnym u pasa i mieczem wojownika przy ogniu, gawędził i opowiadał. Jego historie, niczym żywe, widniały przed oczami słuchaczy. Trwały do czasu, zmrok zapadł na dobre, a najkrótsza noc roku zaczęła się w królestwie. 

   Mężczyzna dotychczasowo utrzymujący tłum w napięciu i zaciekawieniu, samotnie, jak co roku, powitał oficjalnie zgromaczenie słowami rytuału:Przez północnych sfer miliony, niechaj duch Fearchara spływa na wasze głowy”.  W całkowitej ciszy, która nagle zapadła,  odwrócił się do ułożonego przez siebie wcześniej stosu drew, obok którego spoczywała  jelenia czaszka i zioła z olejkami. Spoczywały one na skórze tura, odpowiednio wyprawionej i poświęconej. Złość boga przyniosłoby zbezczeszczenie jego symboli, gdyby na gołej ziemi je położyć. Opiekun święta zanurzył dłonie w glinianej misie, w której po brzegi było pachnącego olejku. Uniósł je, a krople olejku zaczęły leniwie skapywać na ziemię.  Wtedy to chwycił zioła w swe dłonie i pokazując je zebranym wykonał kilka ruchów, jakby ich zapach chciał zanieść ludziom. Zwrócił się w ciszy do stosu i na nim ułożył suszone rośliny. Sięgnął raz jeszcze w kierunku zaprawionej skóry tura, chwycił dwa krzemienie i uniósł je nad głowę. „Wielkość jego niezmierzona, co po światach ognia woła!” wtem, gdy kamień uderzył o kamień, buchnęły świetliste iskry, a w chwilę potem stos zabłysnął złocistym płomieniem. Rasom wszelkim zebranym ku czci, w oczach zalśnił ogień. Wieszcz ponownie zanurzył w misie dłonie, choć innej tym razem. Sięgnął po dumną jelenią czaszkę i bez wahania w sam środek ognia włożył, a na rękach jego, ani po żarze, ani smagających go płomykach, śladu nie pozostało. Świat ujrzał pierwszy ogień, rozświetlający ciemności, spowijające tej nocy całe królestwo. Czaszka rogacza, w ubiegłym  roku  zdobyta, mieniła się bielą pośród języków ognia. Nieście światło władcy mego, okolicę zdóbcie nim, niechaj Fearchar dojrzy z tronu, jaki podbój niesie  rytm!”, a po  słowach kapłana, zza stosu wyszło czterech rosłych mężczyzn, w czaszkach dzików na głowach, którzy w bębny poczęli uderzać, przygrywać i dogrywać muzyką, dla tych, którzy ogniska własne rozpalić powinni.

   Przemowa zakończyła się, ale wraz z tym rozpoczęło się dalsze świętowanie. Dookoła stosu z czaszką poustawiane były mniejsze ogniska, jednak drewno w nich było wilgotne od innego typu aromatycznych olejków.  Krąg ten również powinien zostać rozpalony, dlatego zarówno ci, którzy chcieli, jak i ci, którzy czuli powinność brania udziału w obrzędach, musieli podjąć się wysiłku, by rozniecić ogień  i nieść go jak najdalej, podpalając ustawione w pobliżu charakterystycznych miejsc, dróg i domostw pochodnie. Nigdzie indzie ognia nie było, a nawet nie wypadało rozpalać, dlatego tak ważne jest niesienie ognia Fearchara dla trwania całego święta. Jednak, rozświecenie pochodni do najłatwiejszym zadaniem nie jest, bowiem patyk rozżarzony z własnego paleniska trzeba wyjąć i to za jego pomocą szerzyć ogień.  To pierwsza z zabaw jakiej wieszcz miał doglądać, a jedna z jego ulubionych, ze względu na jej wpływ na kolejne obrzędy.

☀☀☀


Informacje ogólne: Witajcie zatem w pierwszym evencie na Drothaer. Jak widzicie powyżej, zamieszczony jest wątek fabularny dotyczący początku obrzędów. Zatem czas na was, by napisać opowiadanie dotyczącego ów początku święta, nie wybiegając w dalsze działania poza spisanymi. Przypominam, iż można uwzględnić wcześniejsze wydarzenia z życia postaci przed rozpoczęciem obrzędów, a także o tym, że warto czytać opowiadania innych uczestników, gdyż są one ze sobą powiązane. Kiedy każdy odpisze na część pierwszą, pojawi się odpis Mistrza Gry z dalszym wątkiem fabularnym oraz skierowaną do każdej postaci kwestią, do której trzeba się będzie zastosować. Pamiętajmy, iż nie możemy kontrolować postaci należących do innych uczestników, bowiem taki przywilej posiada jedynie Mistrz Gry. Opowiadania należy tytułować: "Noc Płomienia #[analogicznie numer opowiadania] - [imię postaci]". W razie pytań prosimy pisać.
Miłej zabawy!
Administracja Drothaer

piątek, 22 września 2017

Od Bezimiennego do Aenaina

Pamiętał co o ciekawości mówił mu On. Lecz teraz nie było go obok aby zostać ukaranym za pytanie. Za doświadczanie. Nie będzie później krwawił przez wiele godzin. Za to będzie wiedział o wiele więcej o Świecie o którym opowiadała Elen. Z każdym nowym dniem zdawał sobie sprawę jak mało wie o tym wszystkim co go otacza. Pomimo dyszącego wilka na karku szedł dalej próbując zachłysnąć się tym co ma do zaoferowania ten Świat. Niestety nie wszyscy byli tak skorzy do współpracy. Więc gdy znalazł kogoś kto odpowiadał na jego pytania nie miał zamiaru odpuścić a dowiedzieć się jak najwięcej tylko może. Z daleka nie miał dobrego widoku więc podszedł odrobinę bliżej i uklęknął, wciąż będąc wyprostowanym. Raz na jakiś czas obracał głowę w bok próbując dostrzec coś lepiej. Słysząc odpowiedź na swoje pytania potaknął powoli głową i delikatnie poruszył ustami jednakże wciąż nie odrywając wzroku od przyrządzanej ryby. Wszystko brzmiało i wyglądało obco lecz jednocześnie czuł, iż tak powinno być. Gdy mężczyzna skończył oporządzać trzecią rybę i wstał, jasnowłosy zrobił to samo lecz trochę bardziej dynamicznie. Odbił się rękami do góry by w jednym skoku stać na równych nogach w pewnej odległości od ciemnowłosego. Nawet pomimo wszystko wciąż nie potrafił pozbyć się odruchów i po prostu usiąść sobie spokojnie. W każdej chwili był gotów do kontrataku, obrony lub nawet ucieczki. Nigdy jedno nie przekreślało drugiego. Przypatrywał się psu który dostał od swojego właściciela do tej pory pojedyncze wątróbki lecz pomimo to wciąż wodził błagalnym spojrzeniem za mężczyzną. Ten w końcu dał mu całość co sprawiło, iż twarz jasnowłosego delikatnie się rozpogodziła. Odwrócił wzrok od psa gdy mężczyzna ponownie się odezwał. Delikatnie zmarszczył brwi przypominając sobie do czego zdolne są płomienie. Czy on chciał spalić te ryby? Jak oni wtedy je zjedzą? Słysząc predyspozycje jakie otrzymał otworzył szerzej oczy wraz z wielkimi źrenicami. Wyprostował się jeszcze bardziej (o ile to możliwe) i było widać jak powstrzymuje się przed jakimiś słowami. W końcu jednak ruszył truchtem w wskazanym kierunku. Gdy szukał tego drewna poukładanego na kupce myślał o tym co się stało, zapominając na chwilę o paleniu ryby. Prawie to powiedział. Aż tak się zapomniał? Nie. Aż tak dobrze Cię wytresowali. Wpatrywał się przez dłuższy moment na siekierę. Potem spojrzał na swoją dłoń. Zrób to do czego Cię tresowano. Zacisnął dłoń w pięść i odwrócił się od siekiery biorąc drewno o którym mówił mężczyzna. Nie będzie musiał tego nigdy więcej robić. Słuchać Ich rozkazów. Przyniósł w końcu te cztery kawały drewna wciąż myśląc o tym co się stało. I czy miało by to prawo bytu w przyszłości. Usiadł przed ogniskiem wpatrując się bez emocji w tańczące płomienie. Oczywiście siedząc w bezpiecznej odległości od kucharza. Uważnie przyglądał się metalowej konstrukcji gdy w pierwszej chwili miał ochotę "uratować" jedzenie znad ognia ale stwierdzając ostatecznie, iż mężczyzna na pewno wie co robi. W końcu żył właśnie z tego więc powinien umieć je przyrządzać, nieprawdaż? Zapach który sprawiał, iż był bardziej głodny niż chwilę temu potwierdzał tylko jego słuszne myśli. Dopiero gdy mężczyzna również usiadł przybliżył się delikatnie do ogniska dając otulić się przyjemnemu ciepłu. Lekko przymknął oczy dając się omamić chwili spokoju. Ogień wesoło trzaskał co przypominało mu o czymś lecz było to tak zakopane gdzieś w jego umyśle, iż nie potrafił sobie konkretnie przypomnieć o czym. Wtedy mężczyzna ponownie się odezwał przez co jasnowłosy odwrócił głowę w jego stronę i spojrzał na rzecz trzymaną aktualnie w jego dłoniach. Czerstwy chleb? Gdy leciał w jego kierunku jego źrenice powiększyły się do granic możliwości a ciało jakby z przymusu pozostawało na ziemi w pozycji siedzącej. Udało mu się złapać rzucony w jego stronę chleb który niemalże od razu ugryzł. Jak dawno nie jadł chleba. Raz zabrał... to jest ukradł takowy ze straganu ale wtedy gonili go ludzie. Teraz już wiedział dlaczego. Wtedy kompletnie zbaraniał ale pamiętał jak siedząc na drzewie zjadał niesamowicie szybko każdy kęs chleba ledwo przeżuwając a raczej połykając w całości. Spojrzał na czerstwy chleb i poobracał go w dłoniach parę razy. Nie różnił się zbytnio od tych "normalnych" które do tej pory widział. Podniósł go do ust i ugryzł i gdy poczuł ten smak ożyła w nim ta chwila. Przez chwilę trzymał go w usta nic z nim nie robiąc lecz wtedy otrząsnął się i zaczął powoli przeżuwać. Potaknął głową powoli jak prawdziwy koneser czerstwego chleba. Gdy mężczyzna ponownie się poruszył jasnowłosy wiódł za nim wzrokiem jednocześnie nie przestając jeść. Do jego nozdrzy doszedł kwaśny zapach tego co rozlewał ciemnowłosy do kubków. Gdy właściciel całej posesji zaczął sączyć powoli napój chłopak wciąż skubał chleb i dokładnie go przeżuwał. Odezwał się zachrypniętym głosem gdy przełknął. 
- Kiedy mam sobie iść? - ugryzł kolejny kęs chleba. Dla niego było to całkiem ważne pytanie gdyż jak do tej pory "narzucanie" się komukolwiek nie wychodziło mu najlepiej. Jedząc przyglądał się jednocześnie uważnie mężczyźnie. 

[Ja nic przecież nie zarzucam >D]

Od Bezimiennego do Silyena



Co zrobić gdy nagle coś czego jesteśmy całkowicie pewni zmienia swoją pierwotną formę? Gdy ktoś do kogo mamy zaufanie okazuje się być kimś zupełnie innym? Miał kiedyś tak podobnie i najwyraźniej to uczucie nie prędko go opuści również i tym razem. Zdziwienie spowodowane dotykiem ludzkiej dłoni. Gniew skierowany w stronę chłopaka którego udało mu się pochwycić. Strach który go dosięgnął gdy dojrzał jego mądre, sarnie oczy. Pomimo tego na jego twarzy nie było widać zbyt wiele. Nie mógł sobie na to pozwolić. Mógł tak łatwo go zabić i pozostawić za sobą... Zabij problem. Ale on nie był problemem, nieprawdaż? Nie chciał pamiętać smaku krwi kolejnej osoby która tak wiele o nim wie. Nawet jeśli oznacza to kolejną przeprawę przez szlaki niedostępne normalnym ludziom. Nie chciał teraz myśleć o tym. Nie oczekiwał pomocniej dłoni od nikogo przypominając sobie ważne słowa, iż jest sam i na zawsze tak zostanie. Bo nie może polegać na tyle drugiej istocie aby pozwolić jej zawładnąć nad swoim życiem. Nawet jeśli czuł by się bezpiecznie to przecież jednego dnia przybyli by Oni... i... Zabił byś ich wszystkich. Wpatrywał się w te mądre oczy ze spokojem malującym się na twarzy. Dopiero gdy niesforny księżyc ukazał zmęczenie sarenki dotarło do Niego, iż on w ogóle nie jest nocnym stworzeniem. Zapewne miał swoje rzeczy do zrobienia w ciągu dnia jednakże znajdywał czas aby nocą przybyć do nieznajomego po to aby wysłuchiwać jego słów. Oczywistym było, iż był zmęczony czy nawet wyczerpany. Od ilu dni spał wyrywkowo? Sam dobrze wiedział jak potrzebny jest sen jednakże on radził sobie znacznie lepiej z jego ograniczonymi ilościami. Ale skoro Sarenka potrafiła mówić... to tak wiele zmieniało. Ba! Wywracało wszystko do góry nogami. Mógł otrzymać odpowiedzi na tak wiele pytań zadanych w eter. Lecz to musiało by nadejść kiedyś. Później. Zbyt długo już trwał w jednym miejscu dając omamić się spokojowi tego miejsca. Gdy chłopak cofnął swoją dłoń, jasnowłosy powiódł wzrokiem za opadającym uschniętym kwiatem. To miało jakąś swoją nazwę. To było...

" - Magia Ziemi. - elfka wyciągnęła w jego kierunku dłoń na której rósł drobny kwiatek. Jasnowłosy przechylił głowę i delikatnie dotknął palcem jego białych płatków. Elfka zaśmiała się cicho i przymknęła delikatnie oczy po czym wyszeptała. 
- Patrz na to~ - kwiat przyspieszył swój wzrost, stając się coraz większym i oplątując dłoń właścicielki z delikatnością tancerza. Chłopak o jasnych włosach wstrzymał na chwilę powietrze jednocześnie cofając dłoń. Kobieta zaśmiała się perliście." 


Jego źrenice powiększyły się do granic możliwości sprawiając, iż tęczówka byłą ledwie widoczna. Niczym drapieżnik gotowej w każdej chwili do skoku na swoją przyszłą ofiarę. Wpatrywał się uparcie w zaschniętą roślinę, zupełnie jakby miała mu dać odpowiedź na wszystkie nurtujące go pytania. Co miał zrobić w tej sytuacji? Zabij go. Nie. Nie chciał tego robić. Nie mógł patrząc w jego oczy zanurzyć ostrze w jego skórze. Sama wizja tego sprawiała, iż przekręcał głowę w bok. Podniósł wzrok nagle gdy usłyszał aksamitny głos. Słysząc słowa o schronieniu otworzył szerzej oczy wciąż wpatrując się w te mądre, sarnie patrzałki. Następne słowo... przyjaciel. Też pamiętał chyba co to było. Ludzie często go używali w odniesieniu nawet do ludzi mijanych na ulicy. Zanim jednak zdążył przemyśleć dane słowa z ust chłopaka padły następne. Cały potok słów. Chłonął je niczym wodę w upalny dzień jednak również każde zdanie uważnie rozdrabniał w swojej głowie. Cicho powtórzył pod nosem tak jakby chciał zapamiętać to lepiej.
- Silyen Talishaar... - wpatrywał się w niego wciąż odkładając kiełkujące w głowie pytania na później. Chciał aby powiedział jak najwięcej. Lubił słyszeć ten głos który należał do sarny kozła która do niego co noc przychodziła. To właśnie ten chłopak który teraz wyglądał jakby za chwilę miał zasnąć. Ten sam który chciał udzielić mu... schronienia. Oni przyjdą. Mogli przyjść w każdym momencie. Ale ile straci na tym jeśli nie zostanie? Jeśli nie spróbuje? Mógł dowiedzieć się o wiele więcej na temat Świata i samej Sarenki. Czy chciał cokolwiek przyjmować? Zostawać w jednym miejscu dłużej niż jest to potrzebne? Oni przyjdą. Ale może wystarczy przesunąć granicę tylko o trochę. Może ten raz nie będzie potrzeby uciekać do następnego miasta. Oni Cię znajdą. Jego źrenice się powiększają w napływie sprzecznych myśli które walczą o swoją atencję. Zbyt dużo rzeczy do postanowienia a zbyt mało czasu. Musiał wrócić do prostego myślenia o dniu jutrzejszym. Zabiją go i zabiorą Cię. Czy mógł wierzyć, że tym razem będzie inaczej? Nie. Ale chociaż przez chwilę mógł udawać. Dzień czy dwa. Może udawać, iż może zostać. Trwał w bezruchu wodząc pustymi oczyma za chłopakiem. Kompletnie nie rozumiał tych wszystkich rzeczy. Tego kim był ten chłopak który mówił, iż nazwiska się nie wybiera. Dlaczego? Co było w tym złego? Gdy ciemnowłosy się ruszył jasnowłosy otworzył szerzej oczy. Mózg wydawał polecenia kończynom aby się ruszyły lecz te nie potrafiły zrobić chociażby jednego kroku. 


" - Nie każdy jest zły. 
- Wiem. Ty jesteś dobra. 
- Chodzi mi o innych poza tym... budynkiem. 
- Tych których zabijam? 
- Tak. Oni również. Ale chodzi mi o setki innych istnień w których jest dobro. Nauczysz się kiedyś je dostrzegać. 
- Jeśli patrzeć na to z Twojego punktu... to ja jestem ten zły, nieprawdaż?"

Jego ostatnie zdanie jakby wybudziło go z bezczynności. Mógł się wiecznie ich bać i uciekać przed nimi lecz jednocześnie tak bardzo chciał spełnić jej obietnicę. Pochylił się delikatnie do przodu i stopy same ruszyły. Jedna za drugą powolnym krokiem. Trochę topornym ale zawsze w kierunku chłopaka. Zabij go. Nie może mu tego zrobić. Nie tym mądrym sarnim oczom. Ruszył zanim niepewnie jak dzikie zwierzę zaciekawione samą osobą chłopaka niż ofertą składaną mu w dłonie. Podniósł głowę do góry. Ach. Gwiazdy powoli znikały co zapowiadało nadejście świtu. Dnia. Chowaj się. Jego źrenice ponownie się rozszerzyły a on sam podbiegł bez chwili wahania do chłopaka. Jednym zwinnym ruchem wziął go na ręce i patrząc przed siebie odezwał się. 
- Mamy mało czasu do Świtu. Pokaż mi drogę, Sarenko. - widział prędzej jego zmęczenie. Gdy szedł wyglądał jakby był chory. Czy to było spowodowane jego nocnymi eskapadami? Przejąwszy się tym wszystkim zbyt bardzo kompletnie zapomniał o tym, iż dane było mu usłyszeć jego imię i nazwisko które przecież w jego mniemaniu nic nie znaczyło. Nie wiedział gdzie teraz powiodą go jego kroki jak i nie wiedział czy robi dobrze. Zabiją go. Nie zostanie długo. Trzy dni. To tyle ile może zostać nawet przy obiecaniu przez ciemnowłosego schronienia. Ale jak uchronić przed Nimi? Czy istnieje jakieś bezpiecznie miejsce gdzie nie sięgają? Szedł w milczeniu prowadzony jego aksamitnym głosem i delikatną dłonią tak bladą, iż nawet dorównywała jego własnej. Miał do Niego tak wiele pytań pozostawionych bez odpowiedzi, lecz aktualnie ważniejszy był bezpieczny kąt i zapewne miejsce o którym Sarenka mówi "dom". Pytania pozostały odłożone na później które mogło ewentualnie nie nadejść nigdy. 

[Sarenko droga?]

czwartek, 21 września 2017

Od Sopilki

W barze, jak to w takich miejscach bywa, szczególnie o tej porze dnia, czy też raczej nocy, po ścianach fruwały półmiski i gliniane kubki, przeplatając się z pieśniami śpiewanymi w żadnym konkretnym języku oraz wyraźnie wykrzykiwanymi - przynajmniej na tle owych pieśni - przekleństwami. Wśród tych wszystkich głosów, męskich i żeńskich, pewien piskliwy głosik, jakby należący do dziecka, opowiadał z przejęciem "porywającą" historię o czymś, czego przez wszechobecne zamieszanie nie byłoby pewnie nawet słychać, gdyby nie właśnie owy, wwiercający się w uszy, wysoki głos. Rozległ się ogłuszający śmiech mężczyzn zgromadzonych dookoła stołu, na którym znajdował się anegdociarz. Raz po raz dało się słyszeć stuk kuflów odkładanych z werwą na drewnianą powierzchnię, a wśród tego wszystkiego kiepskie pieśni początkujących bardów, ośmielonych późną porą i alkoholem, mieszały się z "Barman! Kolejka!". Niska osóbka stojąca na blacie wśród świętujących istot, powiodła uważnym wzrokiem po swoich podchmielonych słuchaczach i kontynuowała opowieść, teatralnie zawieszając, to znów podnosząc głos. Patrząc na niego, jak i na reakcję zgromadzonych, można było dostrzec, że potrafił porwać tłuszczę swoją mową. Odczekawszy chwilę, by słuchacze się uspokoili, Sopilka opuścił skrzydła wzdłuż ciała. Wszyscy wpatrywali się w harpię z uwagą widoczną w przekrwionych oczach. Zbliżał się już do końca opowieści, więc robił co mógł, by zbudować napięcie. Rzucił znów okiem na publikę. Ignorując jedno ciche "No mówże wreszcie!", uniósł swój gliniany kubek i jednym haustem opróżnił go ze znajdującego się doń wina. Wrzasnął coś, jednak głośny krzyk harpii spotkał się z dziesięciokrotnie mocniejszym odzewem słuchających go mężczyzn i został po prostu przez nich zagłuszony. W akompaniamencie aplauzu rzucił więc swój kubek tak, że roztrzaskał mu się pod nogami, co wywołało kolejną salwę śmiechu i oklasków. Następnie Sopilka zeskoczył z drewnianego stołu i oddalił się chyłkiem, z szerokim uśmiechem na dziecięcej twarzy. Za jego plecami rozlegały się już dźwięki tłuczonych przez jego słuchaczy kuflów oraz przekleństwa, gdy komuś udało się trafić kolegę dzbanem w stopę. Sopilka przygładził niebieskie piórka i wyszczerzył cały garnitur białych zębów w kierunku zerkającego na niego ponuro barmana. Mężczyzna tej radości jednak nie podzielał. Szarą szmatką przetarł równie szarą szklankę, po czym obie te rzeczy rzucił ze złością na kontuar. Pilka drgnął i skrzywił się, zastanawiając się, czym ta biedna szklanka zawiniła.
- Jak myślisz, "piórku", kto za to zapłaci? - Mężczyzna wykrzywił pogardliwie usta, skinieniem głowy wskazując na grupę rozbawionych, pijanych istot, wokół stołu których walały się szczątki glinianych naczyń. Przezornie się nie obracając, Sopilka przybrał na twarz najbardziej niewinny z jego uśmiechów, taki, co to przekazywał rozmówcy: "O-czym-ty-mówisz-ojej-patrz-jak-późno-muszę-już-iść", a jego właściciel znikał szybciej niż mieszki bogatych kupców w dzielnicach wionących biedą i pełnych rzezimieszków. Choć Pilka sam zapoczątkował tłuczenie kuflów, bynajmniej nie zamierzał ponosić za to odpowiedzialności. On był tu tylko po to, by rozbawić towarzystwo, zarobić trochę - oczywiście legalnie i uczciwie, bo jakże by inaczej? - oraz pourządzać parę rozrób, po czym uciec. To znaczy, przepraszam, z godnością się oddalić. Ni mniej, ni więcej. Tak więc Sopilka już miał brać nogi za pas, barman już-już wyciągał po niego rękę z gniewną miną, kiedy... Ktoś pochwycił Pilkę za wstęgę, którą był opasany i pociągnął go mocno do tyłu. Harpia ledwie zdążył pisnął, a już był holowany tyłem przez zatłoczone pomieszczenie. I odprowadzany przy tym zdziwionym spojrzeniem barmana. Mijał już drzwi wyjściowe, kiedy na twarz wystąpił mu szeroki uśmiech - zasalutował barmanowi, dostał w głowę drzwiami wracającymi na swoje miejsce, po czym jego oprawca - bądź wybawiciel - wytargał go na zewnątrz. O ile zaskoczony Sopilka początkowo pozwolił bezproblemowo wyprowadzić się z baru, tak będąc już poza nim stwierdził, iż nie byłoby zbyt rozsądne dać się zaciągnąć bogowie wiedzą gdzie, i to jeszcze w takim stanie. To jest, rozczochrany, podchmielony i obwieszony cudzymi sakiewkami. Nie był pijany, ale alkohol lekko zamroczył mu umysł - teraz dopiero zimny, nocny wiatr nieco go ocucił. Zaparł się więc racicami o ziemię, przez co zaskoczona istota, wciąż holująca go za pasek od spodni w tylko sobie wiadomym kierunku, musiała go puścić. Wówczas Pilka stanął prosto, poprawił sobie rozczochrane na wszystkie strony świata niebieskie loki i odwrócił się, chcąc stanąć z nieznajomym twarzą w twarz. Czy też raczej - twarzą w klatkę piersiową, gdyż mający 1,5 m w kapeluszu Sopilka wyżej nikomu nie sięgał. Niestety dla niebieskiej harpii, twarz istoty skrywana była w czeluści obszernego kaptura, nie był więc nawet w stanie ocenić jej wieku czy płci. Tylko oczy postaci błyszczały z jego wnętrza. Jakoś tak z całej tej postawy, ubioru i wzroku osobnika emanowała jakaś dziwna... moc, można by rzec. A przynajmniej Sopilce tak się zdawało, choć po części zwalał winę na alkohol. Stał więc, Sopilka, przed nim, zadzierając głowę wysoko do góry i zastanawiając się, kim on, u licha, jest. Możliwe, iż patrzył się na obcego z otwartymi ustami. Bardzo możliwe. Dla na wpół pijanej harpii nie wydawało się wcale dziwne, że stoi niecałą stopę przed obcą mu istotą i - kiwając się i czkając raz po raz - stara się zajrzeć jej pod kaptur. Właściwie to gdzieś na granicy umysłu zdolność logicznego myślenia podpowiadała mu, że najrozsądniejszą opcją byłaby ucieczka w popłochu i zdecydowanie odwrotnym kierunku. W końcu jednak ciekawość zwyciężyła i Pilka uśmiechnął się krzywo do nieznajomego, czknął, przeprosił, po czym zatoczył się i rzekł:
- Wielmożny... Eee... PAN... to tak właściwie kto...?

<Ktoś, coś?>

środa, 20 września 2017

Od Kiler C.D Sarai

-Fiu fiu. -Odezwała się lekceważąco w odpowiedzi na upomnienie ze strony towarzysza podróży i przykładając dłoń nieco nad oczy. Spojrzała na czerwone słońce, które jaśniało coraz bardziej rozgrzewając ostatnią tego lata rosę. -Faktycznie wstało. -Odpowiedziała w końcu, kiedy to oderwała swój wzrok od podnoszącej się majestatycznie mgły. Chłodne tchnienie wiatru, który owiał jej jasną twarz, sprawił że musiała zaciągnąć mocniej kołnierze swojego kaftana. Opuściła głowę i uśmiechnęła się pod nosem w nieprzyjemny sposób. - Ostatni oddech krainy, która do nie tak dawna, była skąpana w złotym blasku słońca i pachniała dławiącym pierś gorącem, teraz szykowała się do nadejścia mrozów. 
Nie trudziła się, by wsuwać dłonie pod specjalistyczną uzdę swojego wierzchowca. - Sigurd z łatwością dorównywał kroku, dziewczyna za ten czas miała dość czasu dla siebie.
Olbrzymi tygrys gonił dzikiego na jego wierzchowcu, jednak nie wertepem, a polami. Choć Sigurd miał chód lekki i sprężysty na tyle, by trawa za nim odginała się zaraz po nastąpieniu jego łap, nie mógł poruszać się bezszelestnie.
Wrzosy, które dopiero rozkwitały w tej rzednącej mgle, zostały sforsowane przez tygrysi tors. Rosa, jaka się na nich znajdowała ochlapała policzki milczącego do tej pory dziewczęcia. Spojrzała żywiej przed siebie.
Jej bystry, niemal sokoli wzrok dostrzegł coś w oddali. - Jakby cienie pni oddalone we mgle się poruszyły. By się przyjrzeć uważniej, jej oczy zwęziły się, a nerwy w koło ich poruszyły charakterystycznie.  
Odwróciła wzrok na swojego towarzysza, który pędził nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Jak oceniła jego postawę - nie dostrzegł czającej się we mgle grozy. Nachyliła się do łba swojego wierzchowca i wsuwając dłonie pod skórzane pasy, mocno nacisnęła na strzemiona i jednocześnie ruszając nogą szarpnęła zwierzę, które z groźnym warkotem, uskoczyło w stronę drogi - cudem nie zderzając się z czarnym pniem drzewa rosnącego przy drodze.
Zajechała pod bok łowcy, którego koń stanął niemal w miejscu.
-Widzisz to ? -Zapytała, wstrzymując nieco Sigurda przed dalszym pędem i wskazała głową drogę przed nimi. -Dostrzegłam, tam przynajmniej dwanaście celów. Jedyny szkopuł tkwi w tym, że przez tę mgłę nie zauważyłam, co to jest. -Wyznała ze skwaszoną miną.

Sarai ?
Daruj, że tak długo ale jakoś tak... nie mogłam się zebrać. - Przepraszam, mam nadzieje, że ten skromny odpisik to zrekompensuje. ^^

od Aenaina do Bezimiennego

Wygłoszenie mądrości w stylu "Nieznajomość prawa szkodzi" wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Wypowiedział słowa automatycznie, a gdy zadźwięczały mu w uszach, przed oczami niespodziewanie stanął mu ojciec. Oczy, które patrzyły na niego za każdym razem, gdy spoglądał w lustro, spojrzały na niego z pobrużdżonej, znajomo surowej twarzy. Pamiętał, jak usłyszał te słowa przy okazji reprymendy za niewolnika, którego zabił wtedy dla zabawy. Nie potrafił stwierdzić, gdzie dokładnie miało to miejsce - na pewno nie w Naairze - w każdym razie miasto to miało nieco inne podejście do wartości ludzkiego życia. W efekcie zapłacił grzywnę dwa razy wyższą niż wartość tamtego człowieka i dostał baty od ojca. A potem, cóż, wyładował złość na biednym Afeidim.
Stary dobry Afeidi. Ciekawe gdzie teraz jest. I czy by się odpłacił, gdyby się spotkali.
Gdyby nie kolejne pytania chłopaka, Aenain prawdopodobnie jak zwykle na dłuższą chwilę pogrążyłby się w rozmyślaniach. A tak nie dość, że miał okazję podzielić się ze swoim nowym znajomym spostrzeżeniami na temat różnych metod połowu, to jeszcze dowiedział się interesującej rzeczy na jego temat. A właściwie potwierdziły się jego przypuszczenia: złodziejaszek faktycznie do kogoś należał. Sądząc po wychowaniu, do kogoś wpływowego. Ciekawe ile Talindyjczyk ryzykował, pozwalając mu zostać na kolację. 
- Sól, pieprz i takie różne - przytaknął zapytany o przyprawy. - Mam trochę ziół, ale według mnie za mocno zagłuszają smak. A czerstwy to...twardy. Chleb twardnieje jak jest stary.
Skończył oporządzać trzecią rybę i wstał. Pies wodził za nim błagalnym wzrokiem, którego udało mu się pozbyć dopiero kolejną wątróbką. Po krótkim namyśle pozwolił mu zjeść całą resztę już teraz. Wiedział dobrze, że i tak się go w ten sposób nie pozbędzie i jest skazany na liczenie kęsów, ale zawsze warto mieć nadzieję.
- Jeszcze trzeba ją upiec - powiedział, kręcąc lekko głową. Nie wiedział, czy opisywanie tego procesu jest dobrym pomysłem; wkładanie jedzenia do ognia mogło być dla chłopaka zbyt makabryczne. - Do tego potrzebujemy ognia, więc rozpalimy ognisko.
Zawahał się, a potem wstał.
- Ja pójdę po chleb i podpałkę, a ty przynieś ze dwa gno...kawałki drewna, są ułożone przy tylnej ścianie chaty w stos. Obok jest siekiera...ale jej nie przynoś.
Chwilę później rozsiedli się przy brzegu rzeki, niedaleko miejsca, w którym Aenain pierwszy raz zobaczył obcego. Ogień nieśmiał zapłonął, podtrzymywany dmuchaniem Talindyjczyka, a potem pewniej już zaczął pochłaniać najpierw suche liście i małe drewienka przyniesione z domu, a potem cztery spore klocki, które przytaszczył chłopak.
Krokodyl rozstawił metalowy, mocno odymiony stojaczek, który sprawił sobie jakiś czas temu, i ułożył ryby i kilka warzyw, które znalazł w prowizorycznej spiżarni, na zawieszonym na łańcuszkach nad ogniem lekko wklęsłym okręgu. Uregulował jeszcze wysokość, by jedzenie się nie przypaliło i usiadł z powrotem, wzdychając z zadowoleniem. Sądząc po zapachu, kolacja zapowiadała się nad wyraz dobrze.
- To jest czerstwy chleb, widzisz? - powiedział, rzucając złodziejaszkowi trzecią część tygodniowego bochenka, która mu została. Sięgnął po gliniane kubki i napełnił je winem. Co jak co, ale w jego opinii wino w domu było podstawą, był w nie więc świetnie zaopatrzony. Nie mogło się wpradzie równać temu, które pijał za dawnych czasów, ale z pewnością nie należało do najgorszych. - Chociaż nie ma jeszcze tragedii.

[Nie, ja nie zamierzam ich schlać. XD]

niedziela, 17 września 2017

Od Reker'a cd. Kiara

Czując na swoich plecach czyiś wzrok od razu powiązałem go z elfami... O Bogowie! Najpierw się im dzieciaki ratuje a teraz chcą nas tak jakby zamordować... Gdybyśmy chcieli zrobić im krzywdę to pewnie pomoglibyśmy tym handlarzom chcąc jakiejś zapłaty czy co tam i nie ratowalibyśmy im dzieciarni w żaden sposób. Eh... Niby tacy mądry a jednak sami się nie odważyli zaatakować tylko patrzyli na naszą, ludzką rasę! Szkoda gadać i tyle.
Nie trzymałem Arrowa za wodzę, gdyż ten jak zwykle grzecznie dreptał obok mnie nie bojąc się żadnych kałuż czy też szumiących co jakiś czas, dzięki łagodnemu podmuchowi wiatru, liści. Młodzi pewnie z tego całego szoku nadal się nie odzywali zbytnio dlatego było nam to bardzo na rękę, ponieważ nie musieliśmy się z nimi użerać. Do dzisiaj pamiętam jak uratowałem raz jednego bachora, któremu jadaczka się nie zamykała... Nie dość, że zwoływał dzikie zwierzęta to jeszcze mnie szczyl obrażał! Ale mniejsza już z tym. Po jakiś dwóch godzinach drogi, wreszcie byliśmy w okolicy, która została rozpoznana przez młode elfięta dlatego pomogliśmy im zsiąść z naszych ogierów a potem bez żadnych wyjaśnień, wraz z Kiarą wskoczyliśmy na grzbiety swoich wierzchowców oraz udaliśmy się cwałem głębiej w las.
Pewnie zapytacie się teraz dlaczego tak szybko "zwialiśmy"? Mianowicie gdybyśmy podjechali pewnie bliżej to albo by nas ustrzelili i pozbawili życia albo oddali na niewłaściwy osąd... Ich pewnie nie obchodziłoby to, że chcieliśmy tylko pomóc, bo przecież zakapturzone postacie są złe i niedobre! Denerwowało mnie takie stereotypowe myślenie, ale co ja mogę... Byliśmy już dobre trzy kilometry od tamtego miejsca przez co postanowiliśmy zwolnić do spokojnego kłusa. Obydwoje nadal milczeliśmy nie wiedząc jak podjąć teraz temat rozmowy.
Spokojna cisza przerywana co jakiś czas parskaniem naszych koni oraz stukotem ich kopyt działała niczym balsam dla mojej duszy. Właśnie w takich chwilach można się odprężyć oraz zapomnieć o tym wszystkim co się wydarzyło albo ma się nie długo wydarzyć. Kiedy po kilku minutach otworzyłem oczy i ujrzałem na niebie zbierające się, ciemne chmury, miałem zaproponować mojej towarzyszce jak najszybszy powrót do domu, ale w tejże chwili usłyszałem świst przecinającego powietrze grotu po czym ogromny ból w prawym ramieniu gdzie utknęła strzała z czerwoną lotką. Oczywiście nie jęknąłem oraz nie wydałem z siebie najcichszego dźwięku bólu, ponieważ tak już się wytrenowałem. Nie zastanawiając się co się właściwie dzieje, pociągnąłem karusa za wodzę dzięki czemu ogier skręcił w prawo czyli tam gdzie było więcej drzew. Co się dzieje? - rzekłem sobie w myślach widząc kątem oka, że Kiara obrała tą samą trasę co ja tylko ona jechała dalej od mojego rumaka byśmy się czasami nie pozabijali oraz nie ściągnęli na siebie więcej wrogów.
Podczas ucieczki z niebezpiecznego miejsca uważnie się rozglądałem, ale jak na razie nikogo nie mogłem dostrzec! Same liście i gałęzie... Nawet już nie liczyłem, która strzała trafiła w moje ciało zostawiając po sobie krwawą pamiątkę. W pewnym momencie jeden z atakujących wykonał bardzo głupi błąd przez co spadł z drzewa a ja mogłem ujrzeć złotowłosego elfa, z którego wyrazu twarzy odczytałem, że raczej nie chce ode mnie pomocy, tylko mojej śmierci. Nie chcąc jeszcze tracić głowy, pogoniłem ponownie Arrowa do szaleńczego cwału a już po kilku chwilach zgubiliśmy wszystkich w lesie. Nie mieli teraz szans nas znaleźć... Byłem na totalnym zadupiu... Zatrzymałem swojego konia czując się już nieco bezpiecznie, ale gdy tylko z niego zsiadłem,  upadłem na kolana podpierając się jedną ręką ziemi by całkowicie się nie wyłożyć. Dam radę, dam radę, dam radę - powtarzałem w myślach próbując wstać na proste nogi przy czym pomógł mi mój wierny rumak. Nie miałem pojęcia jak głęboko mogły siedzieć strzały, ale po ostatniej rozmowie z Kiarą raczej nie będę próbował ich wyciągać na własną rękę. Pieprzone elfy... Ratujesz im bachory a odwdzięczają się próbą pozbycia się z tego świata - warknąłem w myślach rozglądając się dookoła, ale jedyne co widziałem to tylko drzewa, krzaki i bujną trawę.

<Kiara? :3 Elfy nas zaatakowały xd>

sobota, 16 września 2017

Od Bezimiennego do Aenaina

Ciekawiło go wszystko jak dziecko które dopiero poznaje Świat. Dlatego też jego pytania często wydawały się innym wręcz nienormalne. Wiadomości podstawowe które powinien posiąść w wieku dziecięcym zastąpiły wiadomości o tym gdzie najlepiej dźgnąć przez pancerz aby zabić. Albo również jak obronić się przed szarżującym człowiekiem. Nie uczono go jak gotować a o rozpoznaniu jedzenia nie było mowy. Miał tylko jeść to co dostawał na talerzu od Nich. Wszystko inne było złe i nieznane. O mało przez to nie zginął gdy w końcu udało mu się uciec, nieprawdaż? Pytania były dla niego ważne lecz najwyraźniej reszcie ludzi przeszkadzały. Więc gdy tylko spotkał duszę podobną do tego mężczyzny od razu uczepiał się jej przynajmniej na bezpieczną odległość aby dowiedzieć się jak najwięcej. Nie potrzebował wyczerpujących odpowiedzi lecz jakichkolwiek. Gdy usłyszał głos mężczyzny spojrzał na niego automatycznie i delikatnie potaknął głową. Czyli... on też patroszył ludzi? Delikatnie opuścił wzrok wciąż zaciskając dłonie na nowo jakby ryby tak naprawdę nie oddał jej prawowitemu właścicielowi. Powiódł za nim wzrokiem gdy ten ruszył w kierunku chaty by po chwili ruszyć za nim. Bezszelestnie, tak jak go uczono. Znał słowo morderca lecz nie znał słowa złodziej. Słysząc kolejną odpowiedź mężczyzny potaknął powoli głową. Zmarszczył delikatnie brwi. Zaraz. Czy to oznaczało... Jesteś złodziejem. Wpatrywał się w puste rybie oczy jakby mogły mu na to odpowiedzieć. Odezwał się wciąż stoickim głosem. 
- Czy złodziejem może być ktoś kto nie wie co to jest? - podniósł wzrok na mężczyznę. Jego pytanie brzmiało zupełnie tak jak dziecka które próbuje nauczyć się jak działa Świat. Odpowiedzi mężczyzny były dla niego odpowiednie. Nie zaśmiecały ogólnego zastosowania danego słowa tylko wprost tłumaczyły o co chodzi. Oczekiwał na kolejne odpowiedzi stojąc w bezpiecznej odległości od mężczyzny. Przerzucał zainteresowany wzrok z ryby na właściciela. Słysząc kolejną odpowiedź powiódł wzrokiem za wskazanymi sieciami i gdy je dojrzał potaknął głową. A więc po to ładują je na swoje łodzie. Obrócił głowę aby ponownie spojrzeć mu w dzikie oczy. Czyli jednak był zmiennokształtnym. Słysząc odpowiedź na ostatnie pytanie najwyraźniej długo się zastanawiał po czym powoli potaknął głową. Widział w tym stwierdzeniu sens jednakże... Oni również Ciebie nie atakowali. Delikatnie zmarszczył brwi gdy jego puste oczy zaszły delikatnie mgłą. Odezwał się cicho. 
- Bo by mi kazano... - pogrążył się w zawieszeniu rozważając jego jak i własne słowa. Ożywił się nagle gdy mężczyzna wszedł z nożem w ręce; wyglądał niczym nastroszony kot w każdej chwili gotowy do kontrataku. Gdy jednak mężczyzna usiadł na nowo rozluźnił się bardziej skupiając się na ostrzu przecinającym rybi brzuch. Przez moment spojrzał nawet na psa ale wyglądało to raczej na rozeznaniu się w sytuacji niczym dzikie zwierzę które usłyszało jakiś niepokojący dźwięk. Wszystko wyglądało kompletnie inaczej niż u większych stworzeń. W ogóle nie wyobrażał sobie aby cokolwiek z ryby wyciągać. Czy później będą to jedli? Spojrzał na psa i przechylił delikatnie głowę. Wygląda na to, iż mu smakowało. Powrócił do uważnego przyglądania się ruchom mężczyzny zupełnie jakby naprawdę pierwszy raz widział jak ktoś przygotowuje rybę. Postanowił usiąść na gołej ziemi wciąż przyglądając się pracy ciemnowłosego. Słysząc kolejne wypowiedziane słowa potaknął delikatnie głową i zmarszczył brwi. Chciał wiedzieć więcej. Ponownie odezwał się z spokojem w głosie. 
- Przyprawić czyli... sól? A upiec? I co to znaczy czerstwy? - nie odrywał wzroku od tego jak przygotowuje się rybę. Wiedział co to chleb gdyż kiedyś widział ich cały stragan a człowiek krzyczał zachwalając jego wszelkie walory. Równie głośno krzyczał gdy jasnowłosy uciekał z bochenkiem pod pachą. Dodał już trochę ciszej. 
- I czy można już ją zjeść? - ryba w jego mniemaniu wyglądała już na gotową. Bo tylko o to chodziło, prawda? Aby wyglądała smacznie. 

[Kuchnia z krokodylem - asystenci - rozleniwiony pies i taki jeden co nic nie wie xD]

Od Kiary cd. Reker

Wraz z moim przyjacielem,bardzo szybko uwolniliśmy dzieciaki, lecz on z nimi oddalił się dużo, dużo szybciej. Dzieciaki były przerażone i sparaliżowane strachem, co oczywiście rozumiałam, bo jak tu się nie bać, skoro zostało się porwanym przez zakapturzone postacie, a kolejne ich uwalniają i wyglądają tak samo przerażająco jak ich porywacze?
Uwolniłam dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Wszystkie dzieciaki były elfami, więc pewnie złapali je kiedy się razem bawili w lesie, gdyż w domy elfów zawsze są bardzo dobrze strzeżone w ich świecie ze tak to powiem. Szybko pogoniłam dzieciaki, a konie uwolniłam też, rozcinając wszystkie uprzęże, przez co uciekły głębiej w las.
Jak było widać, też nie były za dobrze traktowane, lecz nie miałam czasu już o tym myśleć, tylko pognałam za przyjacielem bardziej w gęsty las. Troszkę nam to zajęło, kiedy ich znalazłam, lecz kiedy w końcu byliśmy w końcu razem.
Dopiero wtedy rozwiązaliśmy dzieciaki i wyjęliśmy całkowicie kneble z ich ust. Dzieciaki miały rany po grubych sznurach, którymi były związane, więc musiałam to odkazić…
- Nie bójcie się zabierzemy was do rodzin – powiedziałam spokojnie, a wtedy przydreptały znikąd nasze konie,wiec musiały uciec ze stajni. W sumie do dobrze, mam przy siodle w torbach potrzebne rzeczy – pomyślałam spokojnie.
Zagwizdałam cicho na Alkatrasa,który od razu do mnie przydreptał cicho parskając, tym samym się ze mną witając, a ja wyciągnęłam potrzebne mi zioła, moździerz, pistel, wodę i takie tam różne bandaże. Zaczęłam rozcierać powoli zioła, dodając do nich wody oraz specjalnych sproszkowanych rzeczy bo inaczej maść by nie powstała!
Kiedy uznałam po lepkości i lekko żółtawozielonej konsystencji, że jest już gotowe,podeszłam spokojnie do pierwszej dziewczynki z blond włosami. W sumie to tylko jeden chłopiec i dziewczynka mieli po brązowych włosach, a tak to wszystkie miały blond, co było u elfów bardzo charakterystyczne, a brązowe włosy były wielką rzadkością, wśród ich rasy…
Dzieciaki nawet nie próbowały uciekać, gdyż wciąż paraliżował je strach, lecz my byliśmy przyjaźnie nastawieni, lecz wciąż mieliśmy maski i kaptury na sobie. Nie chcieliśmy żeby wiedziały kim jesteśmy gdyż nigdy nie wiadomo, a poza tym elfy uważałam raczej za niebezpieczny gatunek i wolałam się trzymać od nich z daleka, lecz nie miałam serca zostawiać te maluchy same!
- Co z nami zrobicie? - szepnęła dziewczynka, której nakładałam maść na nadgarstki, co skoczyło się cichym syczeniem z bólu. Cóż… Zawsze tak było na początku, lecz po chwili czuło się ulgę, gdyż maść miała cudowne właściwości chłodzące, dlatego też świetnie nadawała się na poparzenia, ale o tym opowiem kiedy indziej. Spojrzałam na blondo - włosom dziewczynkę spokojnym wzrokiem.
- Zabierzemy was do domu – powiedziałam spokojnie – Mówimy prawdę, nie jesteśmy z tamtymi bandziorami – dodałam jeszcze i obwiązałam jej nadgarstki białym bandażem, a później pogłaskałam ją po głowie, przez co chwilowo się skuliła – Nie bój się – rzekłam i poszłam dalej opatrywać inne dzieci.
- Skąd pani umie to robić? - szepnął prawie niesłyszalnie ostatni z chłopców, któremu już też nakładałam resztki maści na poranione i krwawiące lekko rany.
- Chodzi Ci o maści? - spytałam spokojnie i spojrzałam na niego, na co skinął niepewnie głową – Nauczyłam się… Jestem zielarką, a przynajmniej uczę się – dodałam opatrując jego rany do końca.
- Moja mam jest zielarką – szepnął znowu cichutko i dzięki bogom że mam dobry i wyćwiczony słuch, bo inaczej nie usłyszałabym tego dziecka!
- Twoja mama musi być bardzo mądra skoro jest zielarką… Mnie jeszcze sporo brakuje – odparłam chowając wszystko do torby, poprzednio umywszy swoje przyrządy. Uśmiechnął się leciutko, a ja dopiero teraz spostrzegłam iż Reker upolował sarnę i już ją zrobił w takim sensie, że ją nawet upiekł na ogniu, a ja nawet nie wiedziałam kiedy on to zrobił!
Kuźwa szybka i szczwana z niego bestia… - pomyślałam sobie i rozdaliśmy dla każdego dziecka po kawałku mięsa, którego pewnie od dawna nie jadały i się rzuciły wręcz na jedzenie… Sami też zjedliśmy szybko i ciągle byliśmy czujni, bo nigdy nie wiadomo czy jakaś menda się blisko nas nie kręciła. Ponieważ jedzenia było dużo, daliśmy też dokładki tym co chcieli, a następnie wpakowaliśmy dzieciaki na swoje konie, które niezbyt były z tego zadowolone, lecz były grzeczne. My natomiast szliśmy pieszo i nawet nie musieliśmy trzymać naszych wierzchowców za wodze, bo były bardzo grzeczne i posłuszne, a poza tym słuchały tylko nas.
Nie wiem ile tak szliśmy ale w końcu poczułam się obserwowana, bo moje zmysły czy tam instynkty wręcz wariowały by jakoś zareagować, lecz wiedziałam że nie mogłam pozwolić by ten kto nas obserwował lub ci, wiedzieli o tym. Widziałam po przyjacielu, że czuje to samo co ja, więc to nie była tylko moja wyobraźnia! Jednak cały czas zachowywaliśmy spokój, no ale oczywiście mieliśmy poukrywana broń w gotowości, bo nigdy nie wiadomo. Coś czułam że były to elfy, lecz miałam nadzieję że nas nie ustrzelą, bo jeśli tak to marnie skończymy…

< Reker? ;3 elfy nas obserwują z ukrycia xdd >

Od Reker'a cd. Kiara

Niedobrze, niedobrze - pomyślałem sobie przysłuchując się rozmowie mężczyzn. Jeśli dobrze to wszystko zrozumiałem to chodziło tutaj o handel ludźmi a dokładnie elfimi dziećmi... Wiedziałem, że trzeba im jakoś pomóc, ale z drugiej strony obawiałem się, że wraz z tą pomocą ja i moja towarzyszka możemy nieźle oberwać od przedstawicieli ich gatunku, ponieważ niesłusznie nas posądzą o to, że my stoimy za tym wszystkim. Zacząłem szybko analizować w jakiej sytuacji się znajdujemy, ale widząc, że beczki z "piwem" są już wnoszone powoli na wóz postanowiłem, iż nie będę jakoś specjalnie obmyślał szczegółowego planu. Za mało czasu... Za mało czasu... - mruknąłem w myślach poprawiając na głowie kaptur przy czym również spojrzałem na Kiarę, która tak samo jak ja nie chciała dopuścić do tego by konie ruszyły przed siebie.
- Działamy - szepnąłem cicho oraz bezszelestnie, niczym kot zacząłem iść w prawą stronę by zajść wrogów od tyłu. Przyjęło się już tak, że człowiek raczej nie spodziewa się ataku od tej strony więc jest dużo łatwiej przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Cały manewr zajął mi niecałe dwie minuty, a kiedy znalazłem się już na odpowiedniej pozycji, spojrzałem w stronę dziewczyny, która za pomocą gestu dała mi znak gotowości. Sam też nie czekałem długo tylko odpowiedziałem jej tym samym i nie myśląc już wiele zeskoczyłem z drzewa oraz od razu za pomocą ukrytego ostrza pozbawiłem życia jednego ze strażników, który padł bezszelestnie w krzaki. Cóż takie zajęcie ma wiele, wiele, wiele w sobie ryzyka... Wystarczy jeden szelest albo przewrócenie się a już praktycznie nie żyjesz. Początki zawsze należą do najgorszych, lecz z czasem jest coraz lepiej oczywiście jeśli przeżyjesz, bo inaczej patrzysz tam z góry na wszystko co dzieję się w naszym świecie. Wracając jednak do teraźniejszości to z pochyloną sylwetką ciała zabrałem się za kolejnego delikwenta, który najwidoczniej sam był znudzony tym co robią.
Wyjrzałem nieco z krzaków by złapać lepszą orientację w terenie, co stety bądź niestety było bardzo ryzykownym manewrem. Miałem już z powrotem się chować, lecz w tedy ujrzałem Kiarę, która rzuciła w stronę wrogów kulki z dymem. Wygramy to - rzekłem sobie w myślach szarżując już bez wahania na mężczyzn, którzy padali teraz niczym muchy. Nawet nie liczyłem ile, nowej krwi spływało teraz po moim ostrzu, które nie miało sumienia.
Nawet nie wiedziałem kiedy znaleźliśmy się przy wozie z beczkami. Korzystając jeszcze z osłony dymnej, otworzyłem pierwszą z nich gdzie ujrzałem przestraszoną, elfią dziewczynkę, która w usta miała wciśniętą oraz zawiązaną z tyłu głowy starą szmatkę. Małej na mój widok ponownie zebrały się łzy w oczach przy czym mocno się skuliła jakby chciała stać się dla moich oczu niewidoczną.
- Ciii spokojnie - szepnąłem nieco zmieniając swój głos, który cały czas był spokojny i przyjazny. Nie czekając na reakcje blondynki, wyjąłem ją z beczki oraz zająłem się jakimś chłopcem. Dzieciaki były tak bardzo przestraszone, że wolały się nawet nie ruszać by od nikogo nie oberwać co miało swoje plusy i minusy... Nie chciałem by się nas bały, ale z drugiej strony z nerwów nie pouciekają czyli nie będzie żadnej gonitwy po lasach.
Mając przy sobie trójkę dzieci postanowiłem zabrać je już do bezpiecznego miejsca z myślą, iż moja przyjaciółka uda się również tam gdzie ja. Było mi trochę trudno biec z trójką elfów, ale dawałem radę... Ponoć ich rasa to świetni wojownicy więc nie mam zamiaru z nikim zadzierać... Nie że się boję czy coś, ale wolę nie odnosić teraz ran... Dopiero tak niedawno się wykurowałem a już mam wracać z powrotem do łoża? Nigdy! Będąc już w przyjemnym zaciszu gdzie ryzyko wykrycia wynosiło równe zero, dałem dzieciakom trochę luzu, ale te z obawy przed tym co się z nimi stanie zaczęły powoli wycofywać się w głąb lasu.
- Nie bójcie się... Nie zrobię wam krzywdy tylko pomogę wrócić do domu - rzekłem w ich stronę a oni popatrzyli na mnie jak na istotę pozaziemską - Mówię prawdę - dodałem jeszcze pewnym siebie tonem głosu.
- Zrobicie nam krzywdę - pisnął jakiś niski zielonooki chłopak, który cały trząsł się jakby z zimna.
- Nie zrobimy... Obiecuję, a obietnic się nie łamie - stwierdziłem spoglądając na chwilę w czyste niebo. Miałem już coś powiedzieć, ale w tedy pojawiła się Kiara z pozostałą czwórką dzieci.

<Kiara? :3 Przepraszam, że takie nudne ;c>

piątek, 15 września 2017

Alur Kardass



Alur Kardass

Wiek: 24
Rasa: Zmiennokształtny wilkor

Miasto: Brak
Wiara: Brak

Pochodzenie: Północne krainy Imraan nigdy nie były przyjazne człowiekowi. Coraz chłodniejsze lato i jeszcze mroźniejsze zimy nie przyciągały nowych mieszkańców, na pustych polanach nie wzrastało już złote zboże. Czasy świetności tej ziemi dawno minęły. Nadeszła zima. Lód skuł jeziora, trawy pokrył śnieg. Słońce od miesięcy coraz niebezpieczniej chyliło się ku zachodowi, by Dzień ustąpił Polarnej Nocy.
A Nocą nic nie jest bezpieczne.
Pod postacią wilkora przemierzał lasy, by uciec na ciepłe południe. Samotnik z północy napiętnowany zdradą.
Czym zawinił? Nie chciał umrzeć pod ostrzem kata.

Aparycja: jasnobrązowe włosy, oczy w kolorze soczystej zieleni, smukła, choć umięśniona sylwetka, wysoka postać (nieco ponad 190 cm wzrostu), duże, silne dłonie; pod postacią wilkora futro barwą przypominające piasek, 2 metry w kłębie;

Charakter: pesymista, na jego ustach często pojawia się sarkastyczny uśmieszek (jakby życie było żartem, może śmiesznym, ale na ogół kiepskim), uważany za leniwego, choć podjętym działaniom oddaje się do końca, nieufny, unikający kontaktu z innymi, choleryk;


  • Północne pochodzenie naznaczyło jego głęboki głos silnym akcentem.





    Kontakt: sexyalass@gmail.com

czwartek, 14 września 2017

od Aenaina do Bezimiennego

Niewiedza obcego zadziwiała go coraz bardziej, a on sam zaczynał go niepokoić. Był dziwny, przywodził na myśl stworzenie zupełnie oderwane od świata lub pochodzące z zupełnie innego - pustego i ponurego, w którym nie znalazło się nic, do czego mógłby porównywać to, na co natykał się teraz.
- Wypatroszyć - przytaknął. Zawahał się, zastanawiając się, czy chłopak znowu chce wyjaśnień. Cóż, zapewne tak. - No wiesz, pozbawić wnętrzności, tego co w środku. Żołądka, wątroby i tak dalej.
Skąd on się u licha urwał? Aenain zmarszczył brwi, biorąc podaną mu przez niego rybę do ręki. Oślizgłe oko o brązowej tęczówce patrzyło na niego pustym wzrokiem, gdy szedł w stronę chaty. Rabuś skradał się u jego boku, jego kroków niemal nie było słychać.
Po chwili znowu posypały się pytania.
Talindyjczyka jakimś cudem zdziwiło, że jego nowy znajomy nie wiedział co to złodziej. Zupełnie jakby to było coś nie do przewidzenia. Chociaż nie, właściwie było. Zawsze wydawało mu się, że co jak co, ale złodziejstwo jest na tyle pospolitym przestępstwem, by występować wszędzie i być znanym każdemu. Zresztą to było jedno z pierwszych słów, których nauczył się, gdy tutaj przybył.
Westchnął. Cóż, przynajmniej wie czym jest sól. Dobre i to.
- Złodziej to ktoś, kto kradnie...zabiera cudze rzeczy. Bez pozwolenia i zapłaty - wyjaśnił. Czuł się trochę dziwnie, tłumacząc tak wszystko, szczególnie że miał wrażenie, że wychodzi mu to dość topornie, ale cóż innego miał robić? - A sól jest dla smaku. O ile ktoś lubi.
Zostawił rybę na pieńku stojącym pomiędzy koszem a ścianą i przeciągnął się leniwie.
- Większość ryb łapię w sieci, zwłaszcza gdy łowię w towarzystwie miejscowych rybaków. - Wskazał na sfatygowaną sieć rozwieszoną nieopodal, chcąc wyprzedzić ewentualne pytanie. - Oficjalnie wszystkie. Ale, cóż, skoro mnie już widziałeś, to szczerze mówiąc większe o wiele wygodniej chwyta się w szczęki. Tak samo jak dziczyznę.
Ucichł na krótką chwilę.
- Na ostanie ci nie odpowiem, bo nie wiem - stwierdził w końcu, wzruszając ramionami. Po raz kolejny zmierzył go uważnym spojrzeniem. - Dlaczego miałbyś musieć atakować kogoś, kto nie atakuje ciebie?
A ty dlaczego atakowałeś kiedyś niewinnych?, odezwało się coś w głębi jego podświadomości, wywołując w nim nagłą ochotę na zajęcie się czymkolwiek.
Nie czekając na odpowiedź, wszedł do chatki i po chwili wyłonił się z nożem w ręce. Rozsiadł się wygodnie na progu, sprawnie rozciął brzuch ryby i zabrał się za wyciąganie jego zawartości, która niezwykle zainteresowała Damala. Pies uniósł łeb i moment uważnie go obserwował, a gdy Aenain wyciągnął z kosza kolejną, wstał i podszedł bliżej, stawiając uszy. Zmiennokształtny rzucił w jego stronę wątróbką i wrócił do patroszenia.
Obcy obserwował uważnie jego poczynania; wkrótce dołączyło do niego stare psisko, próbujące wyprosić na piękne oczy kolejny kąsek. Krokodyl poczuł, że ta milcząca widownia zaczyna go irytować.
- Będzie trzeba je trochę przyprawić, a potem upiec - powiedział im, nie odrywając wzroku od ryby. - Mam chyba jeszcze trochę chleba, ale jest pewnie czerstwy. Nie spodziewałem się dzisiaj gości.

[Obrośnijmy w zdrowy tłuszczyk! :D]

niedziela, 10 września 2017

Od Bezimiennego do Aenaina

Jego oczy wydawały się inne. Zupełnie dzikie jak u dużych kotów. Podobne do jego własnych. Oczy mordercy. Gdy patrzyli sobie w oczy można by przysiąc, iż za moment będzie można podziwiać krwawe pobojowisko jednakże bestie siedziały zamknięte głęboko na cztery spusty jakby teraz o ich czynach decydowało coś kompletnie dla nich niecodziennego. Człowieczeństwo. Zacisnął mocniej dłoń na rybie gdy mężczyzna się obruszył na wspomnienie o rybie i jej niezbyt dobrym smaku. Spojrzał krytycznie na rybę którą trzymał kurczowo w dłoniach. Dlaczego wszyscy uparcie twierdzili, iż te stworzenia są dobre w smaku? Podniósł wzrok na zielone tęczówki jakby oczekując dalszych wyjaśnień. W swoim Świecie nie wierzył praktycznie niczemu na słowo. Przecież doskonale wiedział czym to się kończy, nieprawdaż? Karmazyn tak trudno schodzi. Nie zdawał sobie sprawy, iż pies mógłby cokolwiek mu zrobić. Jak do tej pory jedyny zwierzętami które były w stanie go zaatakować mieszkały głęboko w lesie. Zwierzęta które znajdowały się przy obejściu ludzi były... inne. Nie atakowały bez potrzeby a gdy długo wpatrywały się w jego oczy dochodziły do wniosku, iż nie ma potrzeby tracić paru kłów czy też zdobywać nowych ran. Jak i większość po prostu się bała. Tak jak zwierzyna łowna boi się drapieżnika. A więc była by to miła odmiana gdyby nie fakt gospodarza. Czy to, iż sam ma tak dzikie oczy sprawiał, że pies był tak spokojny? Niepokoiło go trochę co może skrywać za sobą ten człowiek z wyglądu. Wtedy zaczął odpowiadać na jego pytania. Nie zadał ich po to aby zbyć go czymś. Naprawdę był ciekawy tego całego świata który przez większość jego życia trwał za grubymi drzwiami bez jego udziału. Chłonął więc każdą (mniej lub bardziej przydatną) wiedzę jak gąbka. Tak też było tym razem. Z uwagą przyglądał się mężczyźnie gdy odpowiadał. Gdy była mowa o tataraku obejrzał się na najbliższy krzak i powtórzył cicho jego nazwę pod nosem. Następnie słysząc odpowiedź o pelikanie otworzył trochę szerzej oczy. Wyobraził sobie dokładnie to co usłyszał. Nie był pewny ale może nawet takowe "pelikany" widział. Jego wzrok odrobinę się ożywił gdy wpatrywał się wciąż w krzaki. Jakby za chwilę miał stamtąd wyskoczyć pelikan i pożreć resztę ryb znajdujących się prze nim. Propozycji od mężczyzny padłą jakby nieoczekiwanie. Wzrok ponownie się wyciszył a umysł naprowadził na główny tor. Spojrzał na wyciągniętą w jego stronę dłoń i przycisnął mocniej rybę do swej piersi. Naprawdę od sporego czasu nie jadł i miał zamiar nawet walczyć o jedzenie jeśli zaszła by takowa potrzeba. Podniósł wzrok na jego wyczekujące oczy. Właściwie miał do stracenia tylko jedzenie. Błąd. Ach. Jego źrenice powiększyły się prawie do granic możliwości tak jak robią to koty zaraz przed skokiem na ofiarę. W jego głowie rysowały się jednak plany ucieczki lub ewentualnego wyszarpnięcia się z niespodziewanego uścisku. 

Nikomu nie ufaj. Bo i nikt nie zaufa Tobie. 

Słysząc kolejne nowe słowo delikatnie zmarszczył brwi i powtórzył cicho. 
- Wy-ptroszyć?- spojrzał na rybę już nieco mniejszymi źrenicami. Właściwie o czymś takim kiedyś opowiadała mu Elen. Jak to się nazywało... ach tak! Gotowanie. To może właśnie było to? Słysząc kolejną sentencję skierowaną w jego stronę, delikatnie się zgarbił jakby w samoobronie przed ciosem który miał nigdy nie nadejść. Jednak raz wyuczonych "sztuczek" trudno było się oduczyć. Słyszał dużo razy jak ludzie tak zanim wołali. W zasadzie nigdy nad tym się nie zastanawiał ale musiało oznaczać coś złego. Przez chwilę widocznie się zastanawiał. Dlaczego nie dać mu tej ryby? Wtedy będzie mógł zadać mu pytania i może nawet dostać na większość odpowiedzi? Skoro przecież nie uciekł przy pierwszej okazji jak zazwyczaj czynią to inni. Ani nie wygonił go z okrzykami. To może... jego źrenice ponownie się powiększyły gdy podał mu ostrożnie rybę do jego dłoni. Gotowy w każdej chwili do obrony. Do ataku. Do ucieczki. Przypatrywał się uważnie mężczyźnie by po chwili zadać kolejne pytanie delikatnie zachrypniętym głosem. 
- Co to... złodziej? I po co sól? Jak łapiesz te ryby? Nie muszę Cię atakować? - pytał szczerze bez krzty rozbawienia w głosie. Z jednej strony ciekawski lecz z drugiej ostrożny. Jak dziki kot który po raz pierwszy widzi na oczy człowieka. Trzymając się na odległość stara się wszystko zbadać. Jednocześnie sami ludzie czują czyhające niebezpieczeństwo na ich kruche życia. Chłopak miał nawet delikatnie ugięte nogi w kolanach jakby rzeczywiście za chwilę miał rzucić się do ucieczki bądź na mężczyznę. Chciał lepiej wybadać grunt na którym stoi. Musiał wiedzieć więcej. Zabij. Nie musi. Nie zagraża mu a przynajmniej na chwilę aktualną. 

[On je szanuje - ale jeszcze o tym nie wie >:D]