Słońce zachodziło nad Aseroth powoli, a
jednak zauważalnie szybciej niż jeszcze kilka tygodni wcześniej, gdy
lato wciąż było w pełni. Jego promienie padały na miasto pod coraz
mniejszym kątem, wyostrzając cienie i barwiąc grzbiety brunatnych fal na
kolor dojrzałych pomarańczy. Niebo szkarłatniało, jak gdyby dawało
rybakom sygnał do powrotu z połowu. Niedługo zrobi się niebezpiecznie,
zdawało się mówić. Wracajcie albo woda przybierze tę samą barwę, co ja.
Aenain
patrzył na przypływające do rybackiej części doków gromady łodzi,
próbując wyłowić wzrokiem spośród nich te znajome, należące do ludzi, z
którymi zdarzało mu się łowić. Podziwiał cumujące w oddali statki
bogatych kupców, dłuższą chwilę obserwował także odbijający od brzegu
galeon, który, o ile dobrze się orientował, wyruszał właśnie w podróż do
Talind.
Wydał z siebie podobny do
westchnięcia syk, gdy gasnąca Sarahne po raz kolejny stanęła mu przed
oczami. Ciekawe, przywoływanie wspomnień jej żywej przychodziło mu
znacznie trudniej i nie były tak wyraziste. Poruszył się niespokojnie,
czując, jak ściska go w dołku. Znowu patrzył, jak jej wzrok traci blask,
jak staje się pusty i pozbawiony duszy. Czuł między palcami jej krew;
mimowolnie zacisnął błoniastą łapę, ponownie wyobrażając sobie, jak
przyciska dłoń do jej boku. Jak zostaje z nią do końca zamiast uciekać
od razu. Nie był w stanie stwierdzić, czy był jej to winien. Ale może
teraz byłoby mu przynajmniej lżej? Spróbował odgonić od siebie ponure
myśli.
Po raz kolejny niepotrzebnie
dramatyzujesz, stary durniu, złajał się w duchu. Los się do ciebie
uśmiechnął, a ty zachowujesz się, jakbyś tęsknił za łańcuchem na szyi.
Cóż, za tym łańcuchem akurat nie tęsknił; jego fragmenty służyły mu teraz dzielnie na łodzi.
Wzrok
krokodyla ponownie powędrował ku pięknemu niebu; słońce już w połowie
skryło się za horyzontem, fantazyjne kolory powoli ustępowały
nadchodzącemu z przeciwnej strony granatowi, który pochłaniał błękit,
szykując tło dla gwiazd. To był dobry dzień. Ciepły, ale nie upalny, w
sam raz, by wygrzać łuski na słońcu i odespać nocne łowy, które tak
swoją drogą były wyjątkowo owocne.
Teraz
jednak, gdy zbliżała się noc, talindyjczyk doszedł do wniosku że
powinien wracać do domu. Wstał więc i ruszył niespiesznie przez plażę w
stronę ujścia jednej z mniejszych rzek wpadających w tym miejscu do
morza, kołysząc majestatycznie ogonem w rytm stawianych kroków. Nie
musiał iść daleko; wystarczyło piętnaście minut spokojnego marszu w górę
rzeki, by dotrzeć do opuszczonej rybackiej chatki, którą jakiś czas
temu postanowił się zaopiekować. Mimo początkowych trudności okazała się
być domem idealnym: znajdowała się przysłowiowy rzut kamieniem od
jednego z osiedli rybackich znajdujących się poza miastem, ale
jednocześnie fakt, że stała w środku lasu otoczona gęstymi szuwarami
porastającymi brzeg rzeki, zapewniał wystarczająco dużo prywatności
komuś, kto teoretycznie się ukrywa (a przynajmniej próbuje utrzymać w
tajemnicy fakt, że ma w zwyczaju przeobrażanie się w wielkiego czarnego
gada).
Przebrnął przez okalającą
dom roślinność i wyszedł na niewielki wykoszony skrawek tuż przy domu.
Przystanął na moment, widząc wymizerowaną sylwetkę kucającą nad wodą. Do
jego nozdrzy dotarł ostry zapach, mieszanka strachu i potu,
przebijająca się przez płynącą z kosza przy drzwiach chaty woń ryb,
które zostawił sobie na wieczór.
Złodziej, dotarło do niego.
Cholerny złodziej.
I cholerny pies, który zamiast spróbować go odstraszyć, wyleguje się leniwie przy koszu i na niego patrzy!
W
tym momencie rabuś odwrócił gwałtownie głowę. Oskarżenie było słuszne -
w rękach kurczowo ściskał rybę. Musiała pochodzić z kosza - żyła w
morzu, nie w rzece. Obcy zastygł w bezruchu i patrzył na Aenaina;
poderwał się na równe nogi dopiero w momencie, gdy ten zmienił postać i
ruszył na niego, klnąc wściekle po swojemu, gotowy złoić mu skórę.
Chłopak
cofnął się i skulił lekko, prawdopodobnie rozglądając się za najlepszą
możliwą drogą ucieczki. Był obszarpany i wymizerowany, a w jego oczach
widać obłęd zaszczutego zwierzęcia - Aenain widywał taki nieraz za
czasów swojej świetności u niektórych niewolników. Zmiennokształtny
zatrzymał się raptownie, gdy znalazł się na tyle blisko, by móc
przyjrzeć się dokładniej obcemu. Jego twarz była blada, okolica ust
błyszczała, a miejscami była pokryta krwią. Mężczyzna skrzywił się z
obrzydzeniem, uświadamiając sobie, że to rybi śluz, jeszcze bardziej
uderzyły go ślady zębów na rybim łbie.
Do diabła, czy ten chłopak nie wie co ma w rękach?
Powędrował spojrzeniem z powrotem do twarzy złodziejaszka.
- Jesteś pelikan, że chcesz ją połknąć razem z głową i płetwami? - zapytał, marszcząc brwi. - Nawet ten stary sar'ekuul
nie chwyta się surowych. - Wskazał na drzemiącego w najlepsze Damala.-
Nawet ja nie jem surowej, jeśli nie muszę. - Zmierzył chłopaka
krytycznym spojrzeniem, w pełni świadomy, że powinien teraz wyrwać mu
swoją własność i porządnie złoić skórę. Ale jakoś tak zmienił zdanie.
Odpowiedziało mu jedynie podejrzliwe spojrzenie. Westchnął. Co mu właściwie szkodzi jedna ryba?
-
To dobra ryba - odezwał się ponownie, odrobinę mniej zjadliwie. - Skoro
już ją ukradłeś, postąp z nią jak należy. A jak potrzebujesz się
rozchorować, to nażryj się lepiej tataraku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz